niedziela, 22 grudnia 2013

Ray Bradbury „451° Fahrenheita”

Jaką książkę najlepiej wybrać na pierwszy ogień? Ulubioną, dobrze znaną, nową, symboliczną (o, łapka w górę, tę opcję wybrałam!)? Postanowiłam zacząć od podzielenia się przemyśleniami na temat książki o książkach. Że niby taka sprytna symbolika, nieco dramatyczna - bo w „451° Fahrenheita” mamy przecież do czynienia z paleniem książek! Wybrałam książkę symboliczną, ale zarazem dla mnie nową - opowieść Raya Bradbury'ego znałam dotychczas jedynie z jej filmowej adaptacji, która zresztą podobała mi się tak bardzo, że zapragnęłam przeczytać pierwowzór scenariusza. Nie spodziewałam się, że książka pozostawi mnie z uczuciem niedosytu z posmakiem niesmaku (przy czym ten ostatni akurat nie jest winą autora) - jakkolwiek dziwnie to może brzmieć, jednego możecie być pewni: będzie symbolicznie, ale bez patosu :)

◊◊◊ 
1. Przód okładki zaprojektowanej
przez Grzegorza Kmina.

Moje uczucie niedosytu w przypadku  „451° Fahrenheita” bierze się z tego, że o jakimkolwiek poruszanym w książce zagadnieniu bym nie pomyślała to dochodzę do wniosku, że brakuje mi o nim informacji, żebym mogła snuć na jego temat jakieś głębsze przemyślenia. To chyba moje największe zastrzeżenie do tej powieści (a może rozbudowanego opowiadania raczej?): brakuje mi w niej treści. Niby książka nie jest cienka, ale wszystko jest w niej opisane z tak dużym niedomówieniem, bez zagłębiania się w szczegóły, że miałam wrażenie obcowania ze szkicem opowieści. Szkicem, w którym czai się naprawdę ciekawy pomysł i irytujące jest to, że autor nie rozwinął go bardziej, z większym rozmachem. Mało dowiadujemy się np. o ustroju, organizacji przedstawionego świata. Nie wiem, po czym niektórzy poznają, że to totalitaryzm. Wojny, inwigilowanie obywateli - równie dobrze można odczytać to jako opis niektórych współczesnych demokracji (połączonych z kapitalizmem), którym przecież nie opłaca się rezygnowanie z dochodowego biznesu pod tytułem wojna, i w których śledzenie obywateli rozwija się pięknie w imię dbania o bezpieczeństwo społeczeństwa (wiem, miało być bez patosu, przepraszam ;)). A strażacy, którzy palą zamiast gasić pożary? Czyż nie brzmi to jak kolejna genialna dyrektywa made in Parlament Europejski? ;) Wydaje mi się, że trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w świecie opisanym przez Bradbury'ego to konieczność niszczenia książek jako rzeczy zakazanych jest głównym powodem nowej funkcji straży pożarnej, czy może to zbiurokratyzowana administracja nie potrafiła poradzić sobie inaczej z organem służby publicznej, który stracił dotychczasowy powód istnienia (domy stały się całkowicie ognioodporne, więc strażacy nie mieli co gasić), i należało znaleźć mu nowy cel, a może i zapobiec potencjalnym strajkom bezrobotnych strażaków?

Możliwe, że niezagłębianie się Raya Bradbury'ego w szczegóły świata otaczającego głównego bohatera wiążę się z tym, że autor postanowił skupić się na przeżyciach i doświadczeniach centralnej postaci opowieści, strażaka Guya Montaga. Tutaj widzę jednak kolejny problem - postacie w „451° Fahrenheita” wcale nie są lepiej opisane od świata, chociaż także dostrzec można w nich pewien potencjał, budzą ciekawość. Montaga poznajemy w momencie, w którym dochodzi do drastycznych zmian w jego życiu. Niestety nie dowiadujemy się kim był wcześniej, jak wyglądało jego życie zanim pojawiły się w nim wątpliwości co do jego pracy. Czy zanim poznał Clarisse zwracał uwagę na piękno prostych rzeczy, ale w jakiś sposób utracił tę umiejętność? Trudno go oceniać, zrozumieć wiedząc o nim tak niewiele. Podobnie jest z innymi postaciami. Mildred, Beatty, Clarisse, Faber, Granger - ach, chciałoby się móc w nich wczytać jak w książki, wertować i odkrywać bez przeszkód! Chętnie też poznałabym niuanse związku Guya z jego żoną, Mildred. Czy byli kiedyś kimś więcej niż parą samotnych ludzi, jak doprowadzili to takiego, a nie innego stanu swoje małżeństwo? Kolejna kwestia, w której czytelnik zdany jest tylko na własną wyobraźnię (no ale w sumie co to za frajda wymyślać za autora tyle detali?). Sama Mildred wydaje mi się postacią niesłusznie potraktowaną po macoszemu, niejako skazaną przez autora na bycie „tą złą”, w kontraście do „nawróconego” Guya. Mildred zagubiona w swej samotności czasami wzbudzała we mnie więcej sympatii i ciekawości niż egoistycznie poszukujący sensu życia Guy, który tak był skupiony na odnajdywaniu swojego zagubionego człowieczeństwa, że niespecjalnie zwracał uwagę np. na to, że swoim zachowaniem naraża życie innych ludzi. Montag czasami przypominał mi miotającego się chłopca - jestem w stanie zrozumieć powody jego miotania się, ale czy usprawiedliwiają one jego zachowanie?

2. Tył okładki zaprojektowanej
przez Grzegorza Kmina.
Cała opowieść składa się z trzech części i przyznam, że brakowało mi trochę podzielenia tych części na rozdziały, nie było tych naturalnych momentów, w których można przerwać czytanie. Fabuła prowadzona jest ciekawie, wydarzenia bardziej dynamiczne przeplatają się z rozmowami, a raczej monologami, których słucha Guy. Monologi mają charakter filozoficzny, chociaż momentami chce się dodać do tego określenia przedrostek „prawie-. Całkiem ciekawe są rozważania na temat losów kultury, powodów zmian, o tym, czego nośnikiem są książki. Dla mnie dzieło Raya Bradbury'ego to opowieść głównie o odpowiedzialności (indywidualnej i zbiorowej), nie tylko za treści, z którymi obcujemy, ale i za relacje z innymi, za to jak wygląda nasze życie. Często zbyt łatwo i lekkomyślnie rezygnujemy z tego, co zależy od nas i naszej woli (na pewien wycinek rzeczywistości mamy przecież wpływ), a potem równie łatwo oskarżamy innych, że świat znowu nadaje się tylko do spalenia i zaczęcia od nowa. Z głębią przemyśleń w „451° Fahrenheita” bywa różnie. Mam wrażenie, że często osoby mówiące o jakichś drugich, trzecich dnach w tej opowieści, bardziej ulegają pewnemu mitowi, który towarzyszy tej książce, niż faktycznie znajdują w niej jakiś niezwykły przekaz. Powieść Bradbury'ego jest dobra, przyzwoita, można ją przeczytać bez uczucia straconego czasu, z przyjemnością z lektury, ale należy pamiętać, że można w niej znaleźć też takie oto myśli, które tylko początkowo zachwycają swoją metaforycznością, a im bardziej szuka się w nich logiki, tym bardziej jej tam nie ma: „Słońce płonęło każdego dnia. Spalało czas. Świat biegł wokół własnej osi, a czas uparcie, bez jego pomocy, spalał lata i ludzi. Jeśli więc on [Guy Montag] i inni strażacy palili przedmioty, a słońce spalało czas, to znaczyło, że wszystko płonie! (s. 180).

Jeżeli chodzi o język i narrację, to muszę przyznać, że kilkakrotnie byłam wręcz zawstydzona widząc pewną niezręczność stylu autora. Całość w moim odczuciu jest napisana nierówno, są dobre fragmenty, do których nie mam żadnych zastrzeżeń, ale są też czasami dziwne nagromadzenia przymiotników (miało to chyba oddziaływać na zmysły czytającego, mnie raczej rozpraszało), czy sceny niepotrzebnie udziwnione metaforami. Jak ta, w której osobę próbującą popełnić samobójstwo poddano płukaniu żołądka połączonemu z transfuzją krwi. Uważam, że scena ta miałaby większą siłę oddziaływania, gdyby autor prosto i wyraziście opisał grozę bólu czającego się pod pozorem życiowego zadowolenia i obojętności na troski, który pcha człowieka do targnięcia się na własne życie, zamiast opisywać jak specjalne urządzenie wślizguje się do brzucha niczym czarna kobra do głębokiej studni, szukając tam starej wody i minionego czasu” (s. 23). Największym rozczarowaniem w sposobie narracji były dla mnie fragmenty opisujące spotkania i rozmowy Guya z Clarisse. Myślałam, że będą bardziej zmysłowe - nie w sensie erotycznym, ale w sensie oddziaływania na wszystkie zmysły czytelnika, pobudzania ich przez umiejętne odwoływanie się do nich. Okazało się też, że wcale nie jest łatwo pisać o pięknie rzeczy prostych, żeby nie otrzeć się przy tym o pewną pretensjonalność. Spodziewałam się także, że autor bardziej zaakcentuje kontrast między wyczuleniem Clarisse na detale, a zamknięciem się na otaczający świat Guya. I że wychodzeniu Montaga z tego zamknięcia towarzyszyć będzie bardziej przejmująca pasja. Tego chyba brakowało mi w całej opowieści - pewnej intensywności emocji związanych z budzeniem się do życia i autentyczności tych przeżyć. Krzyk Guya częściej był dla mnie egzaltowany niż poruszający, wynikający z ważnych wewnętrznych przemian. Pomimo, że momentami lektura była bardzo wciągająca, to jednak nie wywołała we mnie efektu silnego „powidoku”. Z tego co pamiętam, większe wrażenie zrobił na mnie „Rok 1984” Georga Orwella, chociaż czytałam go w liceum i chyba powinnam zweryfikować siłę jego oddziaływania.

Nie umiem ocenić pracy tłumaczki, Iwony Michałowskiej, zaznaczę więc tylko, że podczas czytania nie wychwyciłam żadnego błędu, który mógłby wiązać się z tłumaczeniem. Na końcu książki znajduje się krótka notatka od tłumaczki, co początkowo uznałam za bardzo miły akcent, jednak po jej przeczytaniu nabrałam pewnych wątpliwości. Niby wszystko ładnie i pięknie, ale pewne sformułowania, jak: Otaczająca nas rzeczywistość zawsze w pewnym stopniu warunkuje i decyzje tłumacza i odbiór czytelniczy.” (s. 217) czy: Dziś, w początkach XXI w., powieść Bradbury'ego uderza aktualnością jako gorzka krytyka społeczeństwa, które stacza się na intelektualne niziny z własnej woli; świata, w którym myślenie i wyższa kultura nie są zakazane, lecz pogardzane jako relikt przeszłości. Jeśli w niniejszym tłumaczeniu kładę nacisk na te elementy, to dlatego, że grają na moich własnych niepokojach. (s. 217-218), budzą z kolei mój, jako czytelnika, niepokój. Wolałabym słyszeć, że tłumacz kieruje się wyłącznie chęcią jak najlepszego przełożenia dzieła z jednego języka na drugi (i skupia się nie na dopasowywaniu treści do obecnej rzeczywistości, ale na przekazaniu intencji pisarza), a prywatne interpretacje i niepokoje pozostawia na boku. Jak dla mnie, interpretowanie książki to praca czytelnika. Niby tłumaczka nie deklaruje chęci dokonywania drastycznych zmian w treści utworu, ale jednak to jej „jeśliwystarczyło bym zastrzygła uszami. Szkoda też, że pani Michałowska zrezygnowała całkowicie z przypisów u doły strony - fajnie, że nie chciała zakłócać toku narracji, niestety w moim przypadku bardziej zakłócała mi płynność czytania niemożność wyobrażenia sobie np. jak długi jest billboard mający 200 stóp, jak bardzo tarzał się po podłożu Montag, kiedy przesunął dłonią po ziemi, jard w jedną stronę, jard w drugą” (s. 184), czy pytanie: 451° Fahrenheita - a ile to będzie w skali Celsjusza? Uważam, że można było przynajmniej podać, przyzwyczajonemu przecież do innego systemu miar polskiemu czytelnikowi, przeliczniki tychże miar.

3. Przykładowe strony.

Powieść ukazała się w serii „Klasyka science fiction” wydawnictwa Solaris i uważam, że jest bardzo ładnie wydana, chociaż, pomimo twardej oprawy, książka w moim odczuciu nie wygląda na swoją cenę (39,90 zł) - chyba głównie przez format, nieco mniejszy od A5. Okładka zaprojektowana przez Grzegorza Kmina jest klimatyczna i oprócz przyjemnej kolorystyki ma też kilka detali, które są wręcz jak plasterek miodu na moje serduszko :) Podoba mi się czcionka, którą napisany jest tytuł na okładce (patrz zdjęcie nr 1.), litery wyglądają jakby wygięły się, zniekształciły od temperatury, ognia. Miłym akcentem jest też nazwisko Montaga widniejące na hełmie - dobrze wiedzieć, że nie wykorzystano przypadkowej grafiki przedstawiającej strażaka, ale ilustrację przygotowano do tej konkretnej opowieści. Nie wiem, kto jest autorem obramowania stron (patrz zdjęcie nr 3.), ale doceniam to, że na sąsiadujących ze sobą stronach nie wykorzystano tej samej grafiki (i to jeszcze odbitej lustrzanie!). „Nadpalenie” stron jakkolwiek fajne by nie było, to optycznie zmniejsza powierzchnię strony, ilość tekstu i bałam się, że będzie przeszkadzało przy czytaniu, ale okazało się, że obawy były zbędne.

Za treść, powieść „451° Fahrenheita” dostaje ode mnie ocenę 4/5. Jest to dobra książka, pod względem literackim raczej średnia, ale nadrabia pomysłem i przekazem. Jeżeli chodzi o ten przekaz, to wydaje mi się, że możliwości interpretowania treści są całkiem duże, bo niedookreślenie przez autora pewnych detali sprawia, że opowieść jest trochę jak horoskop typu „spotkanie z wysokim brunetem odmieni twój los” - każdy może dopasować to do siebie. Mam wrażenie, że moja wysoka ocena tej książki wiąże się właśnie z tym, że pewne rzeczy odczytałam osobiście. Ciekawe na ile Ray Bradbury celowo tak uformował tę opowieść, a na ile po prostu samo mu to tak wyszło, niechcący? ;) Po powieść spokojnie może sięgnąć nawet osoba nie obeznana z science fiction, bo pod tym względem książka nie jest trudna w odbiorze. Wydanie książki oceniam także na 4/5. Pod względem estetycznym nie mam zastrzeżeń, ale ocenę obniżają inne elementy, które traktuję jako część sposobu wydania książki. Jednym z tych elementów jest cena. Kolejnymi, posłowie i nota tłumaczki - po ich przeczytaniu poczułam się trochę uszczęśliwiana na siłę i jednocześnie traktowana jak idiotka. A nie lubię się tak czuć. Posłowie pozostawiło we mnie uczucie niesmaku. Mam wrażenie, że jego autor, Marek Oramus, ma równie silną potrzebę (co tłumaczka) interpretowania za mnie książki, którą właśnie przeczytałam! Naprawdę wolałabym w posłowiu przeczytać jakieś informacje o Rayu Bradburym, albo ciekawostki o powstawaniu tej książki, z przebiegu pracy pisarskiej (np. skąd autor wziął tę konkretną temperaturę, 451°). Zamiast tego otrzymałam wspaniałomyślnie interpretację i dywagacje pana Oramusa. Można by je potraktować jako kolejne źródło refleksji na temat książki, niestety jest w tym posłowiu coś, co mnie zwyczajnie odpycha. W moim odczuciu jest dość krzykliwe, co nieprzyjemnie kontrastuje z refleksyjnym zakończeniem powieści. Jak głośna reklama, która pojawia się nagle w radio po spokojnej, kojącej piosence. Poza tym, nie przemawia do mnie styl pana Oramusa, sposób formułowania myśli; zdumiewa ocena postaci, jakby cyniczna i bez wysłuchania ich i zastanowienie się nad nimi. Nie rozumiem pogardliwego traktowania Mildred (Właściwie dziwię się, po co Montag trzymał ją przy sobie. Dla seksu? Z litości?” (s. 214) - seriously?), przy jednoczesnym robieniu z Guya jakiegoś bohatera (Montag dzięki temu, że odezwało się w nim sumienie, że nie zabito w nim resztek człowieczeństwa, sprzeciwił się dominującemu porządkowi, podjął walkę - i ocalał.” (s. 214)). Dla mnie Guy jest równie zwykłym człowiekiem, co Mildred, nie przeceniałabym go. To, co można dostrzec w Montagu można nazwać sumieniem i człowieczeństwem, ale równie dobrze może być interpretowane jako chęć przekonania samego siebie, że nie jest się draniem, że jest się kimś więcej niż „zwykły” człowiek (chociaż innych nie ma), jako histeryczną ucieczkę przed świadomością, że sprzeniewierzyło się własne wartości, że zmarnowało się część życia służąc fałszywym bożkom. Albo można stwierdzić np., że Guy Montag to po prostu mężczyzna z kryzysem wieku średniego - zła żona go nie rozumie, śliczna sąsiadeczka go fascynuje, praca rozczarowuje, budzi się w nim chęć drastycznych zmian i zrobienia czegoś imponującego. Możliwości interpretowania „451° Fahrenheita” są naprawdę spore ;)



autor: Ray Bradbury
tytuł: 451° Fahrenheita
tytuł oryginalny: Fahrenheit 451
tłumaczenie: Iwona Michałowska
seria: Klasyka science fiction
wydawca: Wydawnictwo Solaris
miejsce i rok wydania: Stawiguda 2012 (wydanie II)
projekt okładki: Grzegorz Kmin
oprawa: twarda
wymiary: 2o,3 × 13,4 × 2,4 cm
liczba stron: 220
waga: 334 g
cena: 39,90 zł
moja ocena treści: 4/5
moja ocena wydania: 4/5

PS Według znalezionego w „Nowej encyklopedii powszechnej PWN” wzoru ({wartość liczbowa temperatury w °C} = 5/9 {wartość liczbowa temperatury w °F} - 17,78) wyszło mi, że 451°F = 233°C. Stopa (foot, skrót ft) = 0,3048m, billboard o długości 20 stóp miałby 6,096m, a taki o długości 200 stóp - 60,96m. Jard (yard, skrót yd) = 0,9144m, więc Montag zbyt zamaszyście po ziemi się nie tarzał, ale z gestem na pewno ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz