niedziela, 9 listopada 2014

Juliusz Verne „Pięć tygodni w balonie”

Jeżeli myślicie, że tytułowa wyprawa to pięć tygodni leniwej podróży ponad wszelkimi niebezpieczeństwami, pięć tygodni podziwiania krajobrazów Afryki z bezpiecznej wysokości (i z drinkiem z palemką w dłoni ;)), pięć tygodni z dala od kłów dzikich zwierząt i poza zasięgiem broni tych mniej gościnnych plemion, to znaczy iż mylicie się potrójnie i nie czytaliście jeszcze „Pięciu tygodni w balonie” Juliusza Verne'a. Warto sięgnąć po tę książkę, aby przekonać się jaki to los zgotował autor bohaterom, a ten wpis warto przeczytać, żeby zrozumieć, dlaczego ta powieść budzi we mnie mieszane uczucia i dlaczego warto uzbroić się w determinację zabierając się do jej czytania.
   
◊◊◊
   
1. Przód okładki zaprojektowanej
przez Dagmarę Grabską.
Podtytuł książki ładnie wyjaśnia jej treść: „Podróż odkrywcza trzech Anglików po Afryce”. Zanim jednak zaczniemy cokolwiek odkrywać wraz z ową trójką musimy przejść (przeczytać) etap przygotowań, czyli poznać techniczne szczegóły balonu i podróży wraz z tłem wyprawy - informacjami o ówczesnym (rok 1862) stanie badań Afryki. Oczywiście cieszę się, że mam pełny przekład powieści (niektóre wydania popularnonaukowych książek pana Verne'a kastruje się z fragmentów naukowych - barbarzyństwo!), ale nie mogłam doczekać się rozpoczęcia wyprawy, więc niecierpliwie przebierałam nóżkami do strony 75 (z 340) i trochę męczyłam się podczas przedzierania przez liczby, wyliczenia i nazwiska. Z czasem doszłam do wniosku, że warto było poświęcić uwagę początkowi „Pięciu tygodni...”, ponieważ pomogło mi to lepiej zrozumieć podróżowanie balonem (zwłaszcza tym konkretnym), zalety i wady tego środka lokomocji oraz potencjalne zagrożenia. Natomiast wspomnienie o badaczach Afryki i ich wyprawach sprawiło, że opowieść Juliusza Verne'a wydała mi się bardzo realna, co zaliczyłabym jako plus książki.
   
2. Świętowano już przed
rozpoczęciem śmiałej wyprawy ;)
   
   
   
Po zamknięciu posiedzenia zaprowadzono doktora [Samuela Fergussona] do Klubu Podróżników, mieszczącego się przy Pall Mall. Tam wydano na jego cześć wspaniałą ucztę. Wielkość półmisków pozostawał w ścisłym związku z rangą przyjmowanej osobistości, dlatego jesiotr, który stanowił ozdobę stołu, nie był nawet o trzy palce krótszy od samego Samuela Fergussona.” (s. 12)
    
    
   
    
   
    
   
3. Dick Kennedy, jeden z
uczestników wyprawy.
    
   
   
Właśnie tak siedzę podczas czytania książek (pozycja „na krzesłach” to jedna z dwóch dominujących u mnie czytelniczych póz)! No prawie, bo nie jestem tak rozkraczona i nie miętoszę papierocha w ustach. Dodatkowo, zamiast jednakowych krzeseł używam starego fotela od biurka (na nim spoczywa mój środek ciężkości) i taboretu (pod stopy). A tak w ogóle to śmiem twierdzić, że jestem od Dicka urodziwsza - mam bujniejsze bokobrody :)
    
    
    
  
   
   
4. Przykładowa strona „Pięciu
tygodni w balonie”.
Na trójkę Anglików, których Juliusz Verne umieścił w jednym koszu, składają się: doktor Samuel Fergusson - pomysłodawca i główna osoba wyprawy, Joe - zwinny służący doktora i Dick Kennedy - przyjaciel Fergussona, sprawny myśliwy. Autor tak symbolicznie opisał ich wzajemną relację i role, jakie pełnili: „Jeżeli Fergusson był głową, a Kennedy ramieniem, to Joe z całą pewnością byłby dłonią.” (s. 39). Muszę przyznać, że Samuela polubiłam po następujących słowach go charakteryzujących: „(...) trzymał się zawsze z dala od uczonych korporacji, należąc do kościoła walczącego, a nie rozprawiającego. Wolał pożytkować czas na poszukiwania i odkrycia niż na dyskusje i gadaninę.” (s. 12) - małomówny człowiek czynu zdecydowanie przemawia do mojej spokojnej osoby :) Joe to sympatyczny, zaradny, pełen energii młodzieniec, który przypomina mi Passepartout z powieści „W 80 dni dookoła świata”. Przy okazji, mam wrażenie, że Juliusz Verne wyspecjalizował się w tworzeniu postaci idealnych służących, lojalnych wobec swoich panów, gotowych wspierać ich całym sercem, ale - co warto zaznaczyć - też bardzo dobrze przez tych panów traktowanych, docenianych. Najmniej polubiłam Dicka, ponieważ jest on dla mnie podwójnym uosobieniem arogancji - jako myśliwy z brakiem empatii wobec zwierząt i jako Europejczyk wywyższający się ponad mieszkańców Afryki.
   
5. Kennedy podczas polowania.
Przedmiotowe traktowanie zwierząt jest jedną z dwóch głównych rzeczy, które sprawiły iż momentami czytałam powieść z dużą niechęcią. Rozumiem pewien kontekst, pamiętam o latach, w których dzieje się fabuła i o ukazaniu (prawdopodobnie, nie umiem tego ocenić) ówczesnego sposobu postrzegania świata, czy przyrody, ale nie rozumiem, dlaczego Samuel milczy przez większość książki. Dick to prosty człowiek, fakt, że czerpie on przyjemność ze strzelania do zwierząt aż tak nie dziwi, ale przecież pan Verne wsadził wraz z nim do jednego kosza także doktora Fergussona, który mógłby stać się pewną kontrą do dość ograniczonych poglądów Kennedy'ego (choć trzeba by uważać, żeby nie popaść w moralizatorstwo). Na zdjęciu obok jest akurat pokazana sytuacja najmniej kontrowersyjna, bo polowanie jest związana z tym, że bohaterowie nie mieli co jeść, ale poza tym w „Pięciu tygodniach...” jest kilka nieprzyjemnych scen. Już na początku powietrznej podróży czytamy: „Kennedy zauważył przepiórkę i zające, które aż się prosiły o strzał z fuzji. Byłoby to jednak marnowanie prochu, gdyż nie można było zabrać zwierzyny.” (s. 80) - zwróćcie uwagę: „marnowanie prochu”, a nie „zwierzyny”! Zresztą o marnotrawstwo zwierząt mam chyba największy żal. Jest taki moment, w którym nasi podróżnicy mają jeszcze zapasy przywiezione z Europy, do tego zabili właśnie słonia, a Dick i tak idzie na polowanie - po co?! Zabili słonia, mięsa mają na rok chyba! W powieści ginie też, zupełnie niepotrzebnie, m.in. antylopa błękitna i dwa lwy. Niedługo po zabiciu tych ostatnich pada też dziwne stwierdzenie: „Ale przykro będzie palić te piękne drzewa, które oddały nam nieocenioną przysługę [schronienie przed upałami].” (s. 219), czyli: drzew szkoda, a zwierząt już nie? Jak Samuel w końcu zabiera głos w sprawie polowań, to jednocześnie wykazuje się żenującą nieświadomością tego, że dzikie zwierzęta są potrzebne, bo utrzymują równowagę w przyrodzie i dokonują selekcji słabych osobników wśród gatunków, na które polują: „(...) po co zabijać zwierzęta, z których nie będziemy mieli żadnego pożytku? Mógłbym ostatecznie zrozumieć, gdybyś chciał zgładzić lwa, ocelota czy hienę, zawsze byłoby o jedną niebezpieczną bestię mniej. Ale doprawdy nie warto uśmiercać antylopy lub gazeli tylko po to, aby zaspokoić twoje myśliwskie namiętności.” (s. 239)
   
6. Jak odczepić kotwicę przypadkowo
zahaczoną o słonia? Żałuję, że wiem.
   
7. Po prawej stronie widoczne są
owce i kozy zamknięte w
zagrodach na palach dla
ochrony przed lampartami.
Moją niechęć wzbudzał też nieco protekcjonalny sposób traktowania mieszkańców Afryki. Pojawiają się uproszczenia, które pewnie jednak częściowo wynikają z charakteru opisywanej przez Juliusza Verne'a podróży (przelot nad Afryką, unikanie bezpośredniego kontaktu z tubylcami) i opisanych czasów, ale z drugiej strony miałam wrażenie, że jest to trochę pisane z takiej niefajnej perspektywy „przecież to dzikie ludy, co ciekawego niby można o nich napisać ponad opisanie ich dzikości?”. Mimo wszystko, nie nazwałabym autora rasistą, bo trzeba przyznać, że np. reakcję Afrykańczyków na balon uznaje po prostu za ludzką: „Francuscy wieśniacy, ujrzawszy po raz pierwszy balony, strzelali do nich, biorąc je za powietrzne potwory. Tak więc Murzyni z Sudanu też mają prawo wytrzeszczać oczy ze zdumienia.” (s. 152). Uznanie, przez jedno z plemion, trójki bohaterów za bóstwa też jest sensownie wytłumaczone: trafili akurat na lud, który czcił Księżyc, a błyszcząca powłoka i kształt balonu mogły mu go przypominać. Niestety, boskość uderza podróżnikom do głów i postanawiają się zabawić kosztem czcicieli Księżyca. Zresztą uważam, że widoczna jest w powieści taka postawa traktowania Afryki jako placu zabaw (dla Europejczyków) i zapominania, że jest to czyjś teren, czyjś dom i że może nie wypadałoby włazić tak bezceremonialnie komuś z buciorami do tego domu. Irytująca mnie arogancja i bezpodstawne poczucie wyższości moralnej widoczne są w jednej ze scen, podczas której podróżnicy podczas lotu obserwują walkę dwóch plemion. Najpierw Samuel zdecydowanie reaguje na słowa Dicka, który chce się przyłączyć do tej bitwy: „Nie pozwalam! - odparł żywo doktor. - Nie mieszajmy się do tego, co nas nie dotyczy! Czy wiesz, która strona ma rację, że chcesz odegrać rolę Opatrzności?” (s. 158), kiedy jednak Kennedy strzela do jednego z wodzów, to doktor Fergusson milczy. Czyli nagle można się wtrącać w cudze konflikty, nie wiedząc nawet kto z kim i dlaczego się bije? Sam problem, czy można ingerować w takich sytuacjach (i w jaki sposób) to w sumie kwestia na osobne, filozoficzne rozważania i nie będę się teraz w nie zagłębiała; szkoda jednak, że doktor po strzale swojego przyjaciela nie zareagował chociaż prostym „Nie!” lub „Ach!”. Milczenie czasami naprawdę brzmi jak przyzwolenie.
    
8. Walka podróżników z Murzynami
na baobabie w celu odbicia jeńca.
   
9. Na Tamizie, w drodze do Afryki.
Sama podróż jest ciekawa i - poza spotkaniami z lokalnymi ludźmi i zwierzętami - zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Muszę przyznać, że Juliusz Verne nie oszczędzał swoich postaci i rzucił im pod nogi solidną garść kłód (zabawnie brzmi „pod nogi” w odniesieniu do podróży balonem, ale nie wiedziałam jak to inaczej sformułować ;)). Nie zdradzę Wam, z czym dokładnie musieli zmierzyć się na swej drodze Samuel, Joe i Dick, ale zaznaczę, że niebezpieczeństwa pochodziły zarówno z powietrza jak i lądu, a także związane były z wymogami i ograniczeniami ich środka lokomocji, więc było interesująco :) Pod koniec powieści napięcie rośnie, a ja złapałam się na tym, że chociaż czytałam już tę książkę (czyli znałam zakończenie), to niecierpliwie czekałam na finał, z pałętającym się po głowie pytaniem: „uda im się, czy nie?” ;) Zabrakło mi w tym wydaniu „Pięciu tygodni w balonie” mapki z zaznaczonym przebiegiem podróży, ale łatwo można samodzielnie odtworzyć trasę przy użyciu dowolnej mapy Afryki, ponieważ w tekście pojawiają się współrzędne geograficzne oraz charakterystyczne punkty orientacyjne (jeziora, miasta, kraje).
   
10. Balon wystartował z Zanzibaru.
   
11. Mrok rozpaczy, ale nie jestem
pewna czy też nocy, bo jakoś
pory dnia nie mogłam z tekstu
wywnioskować...
Podobała mi się podczas czytania tej książki jeszcze jedna rzecz, a mianowicie poczucie, że obserwuję ważny, żeby nie powiedzieć iż przełomowy, moment w rozwoju badań Afryki, a także samych środków badawczych. Doktor Fergusson tak, z bardzo zaraźliwym entuzjazmem, przedstawiał przed wyprawą zalety balonu (i chociaż potem „życie” trochę zweryfikowało ten opis, to i tak trudno nie docenić tego wynalazku): „Z nim [balonem] jest wszystko możliwe. Bez niego spotkam się z niebezpieczeństwami i naturalnymi przeszkodami, na jakie natrafiły poprzednie ekspedycje. Z nim nie muszę się obawiać spiekoty, ulew, nawałnic, samumu, niezdrowego klimatu, dzikich zwierząt czy ludzi! (...) Gdy natknę się na górę, to ją ominę, gdy na przepaść - to przeskoczę, jeśli na rzekę - to ją przebędę. Przelecę ponad burzą, musnę tylko wodospad jak ptak! (...) Polecę z szybkością huraganu, czasami w górnych warstwach atmosfery, czasami sto stóp nad ziemią, a przed moimi oczami, jak w jakimś olbrzymim atlasie, przesuwać się będzie mapa Afryki!” (s. 24). Przewagę podróżowania balonem na pieszymi wyprawami dobitnie uzmysławia też uwaga Samuela, że przebycie odległości pięciuset mil, które drogą powietrzną trwało dwa dni, drogą lądowo zajęło poprzedniej ekspedycji cztery i pół miesiąca...
   
Podczas podróży mamy możliwość podziwiania bardzo różnorodnych krajobrazów:
     
12. Surowość pustyni...
   
   
   
Krajobraz tej części Afryki wyglądał niepokojąco. Powoli wszystko stawało się pustynią. Nie widać było ani wsi, ani nawet niewielkich grupek chat. Roślinność stawała się coraz uboższa. Poza kilkoma skarlałymi krzewami, podobnie jak na wrzosowiskach Szkocji, wszędzie zaczęły pokazywać się białawe piaski i piryty, na których gdzieniegdzie rosły lentyszki i cierniste krzewy.” (s. 188)
    
    
   
   
   
   
   
13. ...i bogactwo lasów.
    
    
    
Przez trzy godziny „Victoria” leciała z wielką szybkością nad kamienistym terenem z łańcuchami wysokich, gołych, granitowych gór. Niektóre odosobnione szczyty osiągały nawet wysokość czterech tysięcy stóp. Żyrafy, antylopy i strusie skakały z cudowną zręcznością w przepysznych lasach, złożonych z akacji, mimoz, sua i daktylowców. Po jałowości pustyni roślinność odzyskiwała tutaj swoje panowanie.” (s. 282)
   
    
    
    
    
    
Autorami ilustracji są Édouard Riou i Henri de Montaut. Podobają mi się ich prace, uważam że pasują do treści - nie tylko stylem, ale i tym, co przedstawiają (wiernie odnoszą się do treści). Plusem jest też spora ich liczba. Drobnym minusem - nieostrość kreski na niektórych obrazkach, ale nie wiem, czy wynika ona z jakości samych ilustracji, czy sposobu przygotowania ich do druku.
   
14. Joe na (prawie) rajskim drzewie.
   
15. Striptiz balonu ;)
   
16. Tył okładki zaprojektowanej
przez Dagmarę Grabską.
„Pięć tygodni w balonie” spędzonych z trójką Anglików wspominać będę jako podróż bardzo nierówną. Początkowo mocno rzucało balonem, a ja wpadałam ze zniechęcenia w zainteresowanie i na odwrót. Z czasem lot stał się płynniejszy i zdecydowanie bardziej satysfakcjonujący. Ostatecznie treść powieści oceniłam na 4/5 - czyli tak samo, jak po pierwszym przeczytaniu (dwa lata temu, 14 listopada 2012 roku). Ocena jest dobra, ale powieść ta raczej nigdy nie trafi do moich ulubionych książek Juliusza Verne'a ze względu na zastrzeżenia, o których pisałam powyżej, a także dlatego, że nie widzę w niej tego „czegoś”. Wydanie to kolejna ocena 4/5 i zapewne będzie się ona pojawiać przy następnych tomach z tej serii („Podróże z Verne'em”), a moim jedynym zastrzeżeniem jest (i zapewne będzie) drobna niespójność stylu okładki i wnętrza, czyli ilustracji. Z przypisów Andrzeja Zydorczaka jestem zadowolona, bo często pojawiają się we właściwym miejscu po prostu (np. w końcu się dowiedziałam, co to są te „szarpie”! :)). A kolejny fragment poświęcony autorowi zaostrza apetyt na więcej! Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy nie rozejrzeć się za jakąś biografią Juliusza Verne'a, a przecież nigdy nie byłam fanką tego gatunku książek...
    
17. Wstążka-zakładka w przyjemnym otoczeniu kolorystycznym.
   
   
autor: Juliusz (Jules) Verne
tytuł: Pięć tygodni w balonie
Podróż odkrywcza trzech Anglików po Afryce
tytuł oryginalny: Cinq semaines en ballon
Voyages des découvertes en Afrique par trois Anglais
tłumaczenie: Andrzej Zydorczak
seria: Podróże z Verne'em (tom 2)
wydawca: Wydawnictwo Zielona Sowa
ilustracje: Édouard Riou i Henri de Montaut
projekt okładki: Dagmara Grabska
oprawa: twarda
wymiary: 20,5 × 13,5 × 3,6 cm
liczba stron: 340
waga: 521 g
cena: 24,90 zł*
moja ocena treści: 4/5
moja ocena wydania: 4/5
   
* Jest to cena okładkowa, ja dostałam swój egzemplarz w prezencie na Gwiazdkę 2011 roku.
   
PS W serii „Podróże z Verne'em” ukazało się 14 powieści (niektóre są dwutomowe, co daje w sumie 17 książek), a mi brakuje tylko jednej części (aaa!!!). Co gorsza, brakuje mi drugiego tomu „Tajemniczej Wyspy” (na zdjęciu obok), więc nie wiem, jak kończy się ta powieść i jakoś nie bawi mnie ironia, że „Tajemnicza Wyspa” jest dla mnie podwójnie tajemnicza :( Mam małą teorie spiskową, co do wyparowania tych drugich tomów (pierwsze były jeszcze dostępne tu i ówdzie): albo jest to lektura szkolna i cwaniaki kupowały tylko tom z zakończeniem całej opowieści, albo w tej drugiej części jest jakiś omawiany w szkole fragment (celowego wydrukowania nierównych liczb obu tomów nie biorę pod uwagę ;)). Czas na małe ogłoszenie: jeżeli macie tom 2 „Tajemniczej Wyspy” (z tego konkretnego wydania oczywiście) i chcielibyście się go pozbyć, to piszcie do mnie śmiało (przypominam adres: amatorkak@gmail.com), bo jest szansa, że się dogadamy w tej sprawie! Szansa wzrasta, jak macie książkę niezniszczoną :)

3 komentarze:

  1. Bardzo lubię czytać o Afryce, lubię też XIX wiek, więc sądzę, że książka idealnie wstrzeli się w moje upodobania :)
    Nie mam niestety, książki której szukasz, więc nie pomogę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, wygląda na to, że powinna Ci się spodobać :) Przyznam, że "Pięć tygodni..." {jak piszę ten tytuł, to ciągle się mylę i klikam "5ięć" ;)} zainteresowało mnie znaczeniem rzeki Niger dla terenów przez które płynie, bo u nas chyba częściej mówi się o Nilu, a Niger i położone nad nim Timbuktu to też całkiem intrygujący temat, więc kto wie, może właśnie kiełkuje we mnie jakieś zainteresowanie Afryką :)

      Usuń
  2. Czyli nigdy nie jest za późno na zapoznanie się z twórczością pana V. :) W dzieciństwie miałam kontakt z jego powieściami, ale ograniczony, bo w szkolnej bibliotece było tylko kilka podstawowych tytułów - dobre jednak i to :)

    OdpowiedzUsuń