4 kwietnia 1984
Do przyszłości czy przeszłości, do czasów, w których myśl jest wolna, w których ludzie różnią się między sobą i nie żyją samotnie - do czasów, w których istnieje prawda, a tego, co się stało, nie można zmienić.
Z epoki identyczności, z epoki samotności, z epoki Wielkiego Brata, z epoki dwójmyślenia - pozdrawiam was!
Do przyszłości czy przeszłości, do czasów, w których myśl jest wolna, w których ludzie różnią się między sobą i nie żyją samotnie - do czasów, w których istnieje prawda, a tego, co się stało, nie można zmienić.
Z epoki identyczności, z epoki samotności, z epoki Wielkiego Brata, z epoki dwójmyślenia - pozdrawiam was!
Winston Smith*
* Cytat (bez daty i podpisu) pochodzi ze s. 35.
◊◊◊
Po raz pierwszy sięgnęłam po „Rok 1984” mniej więcej wtedy, kiedy w Polsce pojawił się program telewizyjny „Big Brother”, czyli dobrą dekadę temu. Byłam ciekawa pochodzenia nazwy Wielki Brat - i ponownie dochodzę do wniosku, że ten, kto nazwał tak program rozrywkowy, pozbawiony był wyczucia i zapewne nigdy powieści nie przeczytał. Albo jej nie zrozumiał. Pisząc na blogu o „451° Fahrenheita” Raya Bradbury'ego wspomniałam, że z tego, co pamiętam, to większe wrażenie zrobiła na mnie książka Orwella - postanowiłam nie czekać dłużej z weryfikacją tego stwierdzenia. Dziwi mnie trochę, że niewiele pamiętałam z tej powieści. W trakcie czytania przypominałam sobie pewne detale, ale zanim ponownie sięgnęłam po „Rok 1984”, mogłam wymienić z treści tylko dwie rzeczy i to raczej dziwne. Pierwsza z nich to, że żona Winstona była w łóżku oziębła i sztywna jak kłoda - fakt, że to zapamiętałam budzi nieco moją konsternację, bo nie jest to jakoś istotny szczegół ;) Drugą rzeczą (uf!, całe szczęście bardziej istotną!), która utkwiła mi w pamięci jest scena ze szczurami - a raczej jej następstwo: spotkanie na ławce. Swoją drogą, to zabawne, co czasem potrafi w człowieku pozostać po lekturze książki...
1. Przód okładki zaprojektowanej przez Macieja Sadowskiego. W projekcie wykorzystano obraz Pabla Picassa. |
„Rok 1984” i „451° Fahrenheita” są do siebie podobne, nie tylko dlatego, że obydwie te książki opisują losy człowieka, który buntuje się przeciwko represyjnemu systemowi. Występują w nich wręcz bliźniacze typy postaci: główny bohater, mężczyzna w średnim wieku (Winston Smith - Guy Montag), któremu nie układa się w relacji z żoną (Katherine - Mildred), poznaje młodszą kobietę, która otwiera go na świat zmysłów (Julia - Clarisse). Poza tym, na drodze swojego buntu, poznaje starszego mężczyznę, będącego ostoją dawnych wartości (Charrington - Faber), oraz mężczyznę, który pomimo tego, że oficjalnie jest przykładnym obywatelem, to skrywa w sobie pewien smutek i niechęć do systemu (O'Brien - Beatty). Zastanawiam się jeszcze, czy nie wymienić pary Goldstein - Granger, jako przywódców buntowników wobec systemu - różnica miedzy książkami jest tu taka, że Winston nie poznaje osobiście Goldsteina, a Guy spotyka się z Grangerem, i ten ostatni stał na czele raczej mniejszej grupy, a nie całej rebelii. Jest także coś, co obydwie książki zdecydowanie różni: ogólny nastrój. O „451° Fahrenheita” można powiedzieć, że (pomimo tematyki) jest to powieść pozytywna, z nadzieją na lepsze jutro. W przypadku „Roku 1984” od początku wkraczamy w świat, w którym nie ma miejsca na nadzieję, w świat szary i przytłaczający. Książka wydaje się cięższa, trudniejsza (i to nie pod względem językowym, bo trzeba przyznać, że napisana jest w sposób prosty, wyrazisty i zrozumiały) - państwo, w którym żyje Winston dużo mocniej inwigiluje obywateli i dużo perfidniej walczy z wrogami. Totalitaryzm, poziom zaawansowany. Co ciekawe, powieść pomimo mało optymistycznego nastroju, jest bardzo wciągająca, budzi ciekawość na temat tego, co wydarzy się dalej. A ja głupia myślałam, że będę musiała się zmuszać do jej czytania! ;)
2. Przykładowa strona. |
Historię obserwujemy z perspektywy Winstona, co według mnie sprawia, że łatwiej odebrać tę opowieść osobiście, wczuć się w sytuację zwykłego obywatela, zastanowić, jak my zachowalibyśmy się na jego miejscu. Powieść składa się z trzech części, które stanowią kolejne kroki, etapy buntu głównego bohatera, oraz aneksu, w którym opisane są podstawy nowomowy - urzędowego języka Oceanii, kraju, w którym żyje Winston. Opowieść rozpoczyna się od tego, jak Smith zaczyna prowadzić pamiętnik. I chociaż w Oceanii nie ma żadnych zakazów i praw, to sam fakt zapisywania własnych myśli czyni z niego człowieka praktycznie już martwego - tylko kwestią czasu jest, kiedy przyjdzie po niego Policja Myśli i zniknie on na zawsze. Główny bohater postanawia jednak żyć jak najdłużej, walczyć do końca. Pamiętnik jest dla niego rodzajem wentyla bezpieczeństwa, miejscem, gdzie może wylać z siebie nienawiść do Wielkiego Brata. Rozpoczynając pisanie natyka się na drobny problem z ustaleniem daty. Pomimo, że tytuł książki jasno określa nam rok, w którym dzieją się wydarzenia, to należy jednak zwrócić uwagę na to, że w opisanej rzeczywistości „Wszystko rozmazywało się w świecie ułudy i w końcu nawet to, który jest rok, nie było już pewne.” (s. 50). Pierwsza część książki składa się głównie z opisów codzienności Winstona, tego jak wygląda jego zwykły dzień. Pozornie wydaje się to nudne, ale nic bardziej mylnego! Te opisy tworzą wciągającą fabułę, głównie dlatego, że pozwalają nam poznać ogrom i precyzję kontroli życia obywateli przez państwo. Główny bohater pracuje w Ministerstwie Prawdy, Departamencie Archiwów i jego praca polega na zmienianiu dawnych informacji prasowych, w taki sposób, żeby pasowały do aktualnego stanowiska Partii. Szczyt perfidii: nie niszczy się dowodów przeszłości, ale ciągle się je poprawia, przepisuje na nowo (tłumacząc przy tym na nowomowę); aktualizuje się przeszłość według potrzeb i wymagań chwili („Kto rządzi przeszłością - głosił jeden ze sloganów Partii - w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.” (s. 43)). Świadom tych manipulacji Winston, dostrzegający JAK Partia utrzymuje władzę, pragnie dowiedzieć się DLACZEGO to robi. A to wyjątkowo niebezpieczne pragnienie.
Każdy, kto dąży do zdobycia władzy, wcześniej czy później zauważy, że zdobycie to drobiazg w porównaniu z utrzymaniem władzy. Partia w „Roku 1984” wytworzyła szereg przerażająco skutecznych sposobów utrzymywania władzy. Umiała zapobiegać wytworzeniu się bliskich więzów międzyludzkich, które przecież taką siłą potrafią być do buntu. Dzieci od najmłodszych lat uczone były śledzić własnych rodziców i donosić na nich, przy najmniejszym niepoprawnym zachowaniu. Zmysłowość cielesna była zakazana, a zbliżenie dozwolone jedynie w celu prokreacji. Ludzie nie zawierali przyjaźni, bo samo rozmawianie z drugim człowiekiem, intymne i osobiste, stanowiło zagrożenie. Zresztą, czas obywateli był tak wypełniony pracą i „dobrowolnym” oraz „spontanicznym” udziałem w różnych akcjach i inicjatywach, że na życie osobiste nie było praktycznie czasu. Do tego Oceania była w stanie ciągłej wojny (to z kim konkretnie, było sprawą drugorzędną), co rządzącym się zwyczajnie opłacało - pozwalało to ukierunkować nienawiść obywateli na wroga. Stanowiło też świetny sposób pozbywania się nadwyżek produkcyjnych. Chociaż obywatele tych nadwyżek nie doświadczali, bo ich egzystencję utrzymywano na bardzo niskim poziomie, w myśl zasady: biedni nie mają sił się buntować. Słuszności tego akurat stwierdzenia nie jestem do końca pewna, wydaje mi się, że to życie we względnym dostatku i wygodzie bardziej rozleniwia. I człowiek, który ma więcej do stracenia, rzadziej chyba decyduję się na ryzykowne bunty wobec władzy. Przy okazji, ciekawe wydaje mi się jak współcześnie świat radzi sobie z nadwyżkami produkcyjnymi, z tym, żeby rynek nie był nasycony - z jednej strony produkuje się rzeczy o ograniczonym terminie sprawności (serwisowanie i naprawa wszelkich sprzętów domowych jest droższa od kupna nowego sprzętu), z drugiej ciągle promuje mody, na rzeczy bez których można żyć, ale żyć nie wypada ;) Wracając do powieści Georga Orwella, to jeszcze jedno działanie Partii zrobiło na mnie szczególne wrażenie, zostawiło mnie z mieszanką przerażenia i podziwu. Chodzi mi o sposób, w jaki traktowano przeciwników, wrogów. „Proste” zabicie ich, uczyniło by z nich męczenników i stało inspiracją dla kolejnych buntowników wobec urzędującej władzy, dlatego najpierw należało „uleczyć ich”, sprawić, żeby zrozumieli, jak bardzo kochają Wielkiego Brata! Winston słusznie zauważa: „Umrzeć pałając do nich [Partii] nienawiścią - oto prawdziwa wolność.” (s. 311). Wolności tej mało kto mógł zasmakować, bo dla najbardziej o(d)pornych na standartowe „uleczanie” czekał pokój 101. Chcesz wiedzieć Czytelniku, co w nim się znajdowało? Ty już to dobrze wiesz...
Ciekawą kwestią jest też wprowadzanie nowego, urzędowego języka - nowomowy. Fascynują mnie języki, zwłaszcza język polski (brzmienie, bogactwo, możliwości słowotwórcze), dlatego wizja procesu niszczenia słów, ograniczania do minimum, stanowi moją prywatną wizję koszmaru. I tak, po raz kolejny, w tym szaleństwie jest metoda, bo „Nowomowa rzadko pozwalała rozwinąć heretycką myśl - człowiek najwyżej mógł sobie uświadomić, że stoi na progu herezji; na krok następny po prostu brakowało mu słów.” (s. 341). Jak do tego pomyślę, jak współcześnie niektórzy dobrowolnie ograniczają swoje słownictwo, chwalą się tym, że kilkoma przekleństwami można wyrazić wszystko, to przyznam, że robi mi się zwyczajnie smutno, iż ci ludzie nie widzą, że stanowią spełnienie mrocznych przepowiedni Orwella. Spełnienie tym straszniejsze, że dobrowolne. Ale jak tu myśleć, jak nie zna się słów? Dochodzę do wniosku, że w „Roku 1984” od wizji państwa totalitarnego, bardziej przerażają mnie fragmenty, które można odnieść do rzeczywistości. Nikogo pewnie nie zdziwi, że opis dwójmyślenia przywodzi mi na myśl niektórych współczesnych polityków: „Kłamać z pełną premedytacją, a jednocześnie głęboko wierzyć we własne słowa, zapominać niewygodne fakty, po czym, gdy zachodzi konieczność, przywoływać je z niebytu na tak długo, jak trzeba, negować istnienie obiektywnej rzeczywistości, a zarazem kierować się nią (...)” (s. 235) ;) Sama natomiast byłam zaskoczona, że w postaci Julii odnalazłam opis zachowań części współczesnych młodych ludzi. Winston trafnie ją ocenia: „jesteś buntownikiem tylko od pasa w dół” (s. 177), co nawiązuje nie tylko do tego, że Julia sprzeciwiała się zakazowi Partii dotyczącemu zmysłowości, ale też do tego, że zaspokajanie różnych pragnień to był jej jedyny powód i cel buntu. Nie obchodziła ją przeszłość, ani teraźniejsza polityka, czy manipulacje Partii, nie zależało na przyszłości. Buntowała się, bo nie pozwalano jej się bawić, korzystać z przyjemności życia. Czy nie przypomina to zachowania tych, którzy tak krzyczeli, kiedy pojawiła się groźba, że zostaną odcięci od nielegalnie umieszczanych w Internecie (nie mogę się przestawić na pisanie przez małe „i” ;)) filmów i innych treści? Święte oburzenie, a do tego ta sama ignorancja wobec historii i współczesnej polityki - wykapana Julia. Aż ciarki przechodzą po plecach.
Książkę zdecydowanie mogę zaliczyć do tych z efektem „powidoku”, czyli takich, o których myśli się nawet po ich odłożeniu, zamknięciu. Na ocenę treści 5/5 z mojej strony zasłużyła sobie nie tylko fabułą, ale i urzekającą konstrukcją. Im dłużej ją czytałam, tym bardziej czułam się, jakby poszczególne elementy puzzli trafiały na swoje miejsce. Nawet fragmenty Księgi okazały się być umieszczone we właściwym miejscu powieści, świetnie podsumowały to, co już o działaniu Partii się dowiedziałam i wytłumaczyły sens sloganu „Wojna to pokój”. Nawet słowa „spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku” się wypełniły! Zdecydowanie jestem zachwycona tym, jak George Orwell opowiedział tę historię. Wydaje mi się, że powinnam go też docenić za pewną „dyscyplinę” językową. Przy takiej powieści, tematyce chyba łatwo o przesadę w sposobie narracji (mam wrażenie, że gdyby pisał ją jakiś współczesny autor, to skończyłoby się na bełkotliwym „strumieniu świadomości” ;)), a w „Roku 1984” pisarz zdecydowanie wie, gdzie jego miejsce i wykorzystuje je bardzo dobrze do przekazania nam poruszającej historii. Oczywiście nie umiem tego właściwie ocenić, ale podejrzewam, że tłumacz, Tomasz Mirkowicz, także miał udział w tym, że dobrze czytało mi się tę powieść. Podejrzewam, że zwłaszcza przetłumaczenie nowomowy z angielskiego na polski nie było łatwe - czasem żałuję, że w książce nie ma posłowia od tłumacza, w którym podzieliłby się on wrażeniami z wyprawy w głąb tłumaczonej powieści. Przy okazji, szkoda, że w książce nie ma żadnej notatki o autorze, czy serii. Jak coś jest wydawane pod nazwą „Kanon na koniec wieku”, to mogłoby zawierać coś więcej, niż tylko treść powieści. Wydanie książki jest wizualnie ładne (twarda oprawa, biały papier, książka wygodnie i łatwo się otwiera), bardziej jednak poprawne, niż zachwycające. Do tego zaskakująco ciężkie - książkę odczułam w nadgarstkach (choć może to wina rachityczności tychże ;)). Sposób wydania oceniam na 4/5.
Każdy, kto dąży do zdobycia władzy, wcześniej czy później zauważy, że zdobycie to drobiazg w porównaniu z utrzymaniem władzy. Partia w „Roku 1984” wytworzyła szereg przerażająco skutecznych sposobów utrzymywania władzy. Umiała zapobiegać wytworzeniu się bliskich więzów międzyludzkich, które przecież taką siłą potrafią być do buntu. Dzieci od najmłodszych lat uczone były śledzić własnych rodziców i donosić na nich, przy najmniejszym niepoprawnym zachowaniu. Zmysłowość cielesna była zakazana, a zbliżenie dozwolone jedynie w celu prokreacji. Ludzie nie zawierali przyjaźni, bo samo rozmawianie z drugim człowiekiem, intymne i osobiste, stanowiło zagrożenie. Zresztą, czas obywateli był tak wypełniony pracą i „dobrowolnym” oraz „spontanicznym” udziałem w różnych akcjach i inicjatywach, że na życie osobiste nie było praktycznie czasu. Do tego Oceania była w stanie ciągłej wojny (to z kim konkretnie, było sprawą drugorzędną), co rządzącym się zwyczajnie opłacało - pozwalało to ukierunkować nienawiść obywateli na wroga. Stanowiło też świetny sposób pozbywania się nadwyżek produkcyjnych. Chociaż obywatele tych nadwyżek nie doświadczali, bo ich egzystencję utrzymywano na bardzo niskim poziomie, w myśl zasady: biedni nie mają sił się buntować. Słuszności tego akurat stwierdzenia nie jestem do końca pewna, wydaje mi się, że to życie we względnym dostatku i wygodzie bardziej rozleniwia. I człowiek, który ma więcej do stracenia, rzadziej chyba decyduję się na ryzykowne bunty wobec władzy. Przy okazji, ciekawe wydaje mi się jak współcześnie świat radzi sobie z nadwyżkami produkcyjnymi, z tym, żeby rynek nie był nasycony - z jednej strony produkuje się rzeczy o ograniczonym terminie sprawności (serwisowanie i naprawa wszelkich sprzętów domowych jest droższa od kupna nowego sprzętu), z drugiej ciągle promuje mody, na rzeczy bez których można żyć, ale żyć nie wypada ;) Wracając do powieści Georga Orwella, to jeszcze jedno działanie Partii zrobiło na mnie szczególne wrażenie, zostawiło mnie z mieszanką przerażenia i podziwu. Chodzi mi o sposób, w jaki traktowano przeciwników, wrogów. „Proste” zabicie ich, uczyniło by z nich męczenników i stało inspiracją dla kolejnych buntowników wobec urzędującej władzy, dlatego najpierw należało „uleczyć ich”, sprawić, żeby zrozumieli, jak bardzo kochają Wielkiego Brata! Winston słusznie zauważa: „Umrzeć pałając do nich [Partii] nienawiścią - oto prawdziwa wolność.” (s. 311). Wolności tej mało kto mógł zasmakować, bo dla najbardziej o(d)pornych na standartowe „uleczanie” czekał pokój 101. Chcesz wiedzieć Czytelniku, co w nim się znajdowało? Ty już to dobrze wiesz...
3. Tył okładki zaprojektowanej przez Macieja Sadowskiego. W projekcie wykorzystano obraz Pabla Picassa. |
Książkę zdecydowanie mogę zaliczyć do tych z efektem „powidoku”, czyli takich, o których myśli się nawet po ich odłożeniu, zamknięciu. Na ocenę treści 5/5 z mojej strony zasłużyła sobie nie tylko fabułą, ale i urzekającą konstrukcją. Im dłużej ją czytałam, tym bardziej czułam się, jakby poszczególne elementy puzzli trafiały na swoje miejsce. Nawet fragmenty Księgi okazały się być umieszczone we właściwym miejscu powieści, świetnie podsumowały to, co już o działaniu Partii się dowiedziałam i wytłumaczyły sens sloganu „Wojna to pokój”. Nawet słowa „spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku” się wypełniły! Zdecydowanie jestem zachwycona tym, jak George Orwell opowiedział tę historię. Wydaje mi się, że powinnam go też docenić za pewną „dyscyplinę” językową. Przy takiej powieści, tematyce chyba łatwo o przesadę w sposobie narracji (mam wrażenie, że gdyby pisał ją jakiś współczesny autor, to skończyłoby się na bełkotliwym „strumieniu świadomości” ;)), a w „Roku 1984” pisarz zdecydowanie wie, gdzie jego miejsce i wykorzystuje je bardzo dobrze do przekazania nam poruszającej historii. Oczywiście nie umiem tego właściwie ocenić, ale podejrzewam, że tłumacz, Tomasz Mirkowicz, także miał udział w tym, że dobrze czytało mi się tę powieść. Podejrzewam, że zwłaszcza przetłumaczenie nowomowy z angielskiego na polski nie było łatwe - czasem żałuję, że w książce nie ma posłowia od tłumacza, w którym podzieliłby się on wrażeniami z wyprawy w głąb tłumaczonej powieści. Przy okazji, szkoda, że w książce nie ma żadnej notatki o autorze, czy serii. Jak coś jest wydawane pod nazwą „Kanon na koniec wieku”, to mogłoby zawierać coś więcej, niż tylko treść powieści. Wydanie książki jest wizualnie ładne (twarda oprawa, biały papier, książka wygodnie i łatwo się otwiera), bardziej jednak poprawne, niż zachwycające. Do tego zaskakująco ciężkie - książkę odczułam w nadgarstkach (choć może to wina rachityczności tychże ;)). Sposób wydania oceniam na 4/5.
tytuł: Rok 1984
tytuł oryginalny: Nineteen Eighty-Four
tłumaczenie: Tomasz Mirkowicz
tłumaczenie: Tomasz Mirkowicz
seria: Kanon na koniec wieku
wydawca: Porozumienie Wydawców*
miejsce i rok wydania: Warszawa 2001
miejsce i rok wydania: Warszawa 2001
projekt okładki: Maciej Sadowski
oprawa: twarda
wymiary: 19,9 × 13,3 × 2,4 cm
liczba stron: 352
waga: 448 g
moja ocena treści: 5/5
moja ocena wydania: 4/5
*Porozumienie Wydawców: Dom Wydawniczy Bellona, Dom Wydawniczy Rebis, Muza SA, Państwowy Instytut Wydawniczy, SIW Znak, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wydawnictwo Literackie, Wydawnictwo Naukowe PWN.
PS Jak napisałam w podpisach do zdjęć 1. i 3., w projekcie okładki wykorzystano obraz Pabla Picassa. Wydawca podał, że tytuł obrazu brzmi „The Two Saltimbanques”. Trochę dziwne, że nie podano polskiej nazwy (nie ma oficjalnego jej tłumaczenia na nasz język?), czy nazwy oryginalnej - bo coś mi się majaczy, że Picasso był Hiszpanem, więc oryginalny tytuł chyba powinien być po hiszpańsku? Hm... Z drugiej strony, tytuł obrazu to chyba rzecz najmniej w obrazie trwała i w sumie raczej drugorzędna. Co dla mnie jest ważne w przypadku tego obraza Picassa, to fakt, że naprawdę widzę jego nawiązanie do powieści Orwella. Te dwie spowite melancholią postacie przypominają mi Julię i Winstona, popijających Dżin Zwycięstwa w kawiarni Pod Kasztanem. I scena ta mogłaby się dziać w dwóch różnych momentach opowieści: na początku ich znajomości, kiedy Winston (obgryzający palce arlekin) zastanawiał się DLACZEGO, a Julia eee... po prostu tępo patrzyła przed siebie (oj!, wymsknęła mi się mała złośliwostka ;)); kawiarniana scena mogłaby mieć miejsce także w późniejszej części powieści, kiedy oboje, ugięci pod ciężarem doświadczeń, siedzieliby obok siebie, ale nie ze sobą, Winston pilnujący własnych myśli, Julia - tym razem, naprawdę otępiała i zamknięta.
Podoba mi się woja interpretacja obrazu na postawie książki ;)
OdpowiedzUsuńI dziękuję za podpowiedź „451° Fahrenheita” do kolejnej lektury w temacie.
Pozdrawiam
Interpretacja obrazu, czyli: do wszystkiego można dorobić ideologię ;)
UsuńA do „451° Fahrenheita” zachęcam i ciekawa jestem wrażeń :)
To bardzo ciekawe, kto co pamięta z pierwszej lektury Orwella. Na mnie szczury nie zrobiły specjalnego wrażenia, ale zapamiętam sklepik, najbardziej wbijające w fotel zakończenie książki na świecie i... to uczucie niesmaku (także z powodu gulaszu z preparatem mięsnym) przez pierwszą część lektury - bleeee... :)
OdpowiedzUsuńMnie najbardziej utkwiło (po pierwszym) czytaniu nieustanne poprawianie przeszłości.
UsuńZgadzam się, że to ciekawe, co pozostaje w człowieku z lektury, nie tylko Orwella zresztą. Te szczury zapamiętałam w kontekście, że każdego można "złamać", każdy ma granicę, po której gotowy jest nawet zdradzić ukochaną osobę. Ten niesmak w pierwszej części powieści uderzył mnie przy ponownym czytaniu książki - od gulaszu obrzydliwszy wydał mi się oleisty Dżin Zwycięstwa, ta jego oleistość mnie po prostu obkleiła ;)
UsuńTo jedna z moich ulubionych lektur z liceum, tak samo jak: "Zbrodnia i kara" oraz "Mistrz i Małgorzata" :)
OdpowiedzUsuńJa akurat "Roku..." nie czytałam jako lektury (chyba w ogóle nie mieliśmy tego w programie), ale dobrowolnie ;)
UsuńZauważyłam, że bardzo wiele osób miło wspomina "Mistrza i Małgorzatę", nawet te, które mało czytają. To chyba powinna być kolejna książka, której znajomość sobie odświeżę po latach - czasem fajnie tak spojrzeć z innej perspektywy.
Ah, jak ja lubię tę książkę! I najlepiej pamiętam właśnie sceny z knajpy pod kasztanem (ale jak jeszcze siedziała tam trójka zdrajców) i ten wspaniały wierszyk o pomarańczkach i ucinaniu głowy.
OdpowiedzUsuńJakoś mnie nie dziwi, że zapamiętałeś wierszyk o ucinaniu głowy ;) Mi podobało się, jak Winston próbował sobie przypomnieć brakujące wersy tego wierszyka, jak wypytywał właściciela sklepu - ot, drobna rymowanka, ale ważna, bo z "tamtych", dawnych czasów.
UsuńTo był świetny pomysł autora ten wpleciony w tło wierszyk. Przez 3/4 książki po trochu winstonek zdobywa coraz to więcej fragmentów, jakby coraz więcej przeszłości w ten sposób odkrywał a tu nagle bah! Takiego zakończenia to się pewnie nikt nie spodziewał :)
OdpowiedzUsuńZakończenie faktycznie niespodziewane, ale w sumie te dziecięce wierszyki-rymowanki, powtarzane przy podwórkowych zabawach, często mają wstawki makabryczno-niepoprawne, więc można było się spodziewać mocnego akcentu :)
UsuńAle zważ, kto mu zdradził ostatni fragment - to tak jakby policja myśli i na tym froncie wszystko planowała. Kurcze, chciałbym pracować w policji myśli.
OdpowiedzUsuńJa miałam wręcz wrażenie, jakby policja zaplanowała cały ten wewnętrzny bunt Winstona. Kojarzy mi się to z profilaktycznym karaniem kogoś za zbrodnię, którą może on popełnić - jakby namierzyli, że W. ma potencjał buntu i zabawili się jego kosztem, po to, by go potem przykładnie "naprostować" w finale. Wierszyk, to kolejny element układanki, które tworzy całość - ja o tym wspominałam we wpisie (chyba), że podoba mi się konstrukcja tej książki, te detale ją tworzącą.
UsuńPraca w policji myśli? Że niby byłbyś wtedy taki przebiegły i bystry jak oni? ;)
O, proszę, taki kotek i nagle pazury pokazuje :) Coś mi się wydaje, że w tej policji myśli byś się bardziej odnalazła niż ja :)
OdpowiedzUsuńCo do tego nikt nie ma wątpliwości ;P
UsuńNie czytalam tej książki, ale dzieki za polecenie.
OdpowiedzUsuńNie ma za co; faktycznie uważam, że warto ją przeczytać, zresztą chyba nie spotkałam się z osobą, na której by "Rok 1984" nie zrobił wrażenia, więc jest szansa, że i Ty znajdziesz w nim coś ciekawego :)
Usuń