piątek, 22 stycznia 2016

O bezczytności

Nie ma znaczenia, czy jest środek upiornie upalnego sierpnia, czy wypełnionego chłodnym mrokiem listopada - może pojawić się w każdych warunkach. Czasami jako naturalny wynik narastającej melancholii, a kiedy indziej zupełnie znienacka, ku powszechnemu zdziwieniu (no bo jak to? Przecież było tak dobrze...). Jej obecność poznacie po obniżonej koncentracji, ogólnym zmęczeniu organizmu i podkrążonych z niewyczytania oczach. Będziecie marzyć o tym, by wyrwać choć pięć minutek tekstu, ale nie pomoże nawet liczenie beczących stron, ani łykanie naczytnych pigułek. Tak moi drodzy, kopnął Was wątpliwy zaszczyt: oto Jej Wysokość Bezczytność.
   
◊◊
   
Przyzwyczaiłam się już do tego, że pewne zachowania społeczne pozostają dla mnie niezrozumiałe i co najwyżej mogę je obserwować, przyjmować do wiadomości i konstatować prostym „acha, najwidoczniej ludzie tak mają” (jasne, że nie wszyscy i nie zawsze, jednak - tak na oko {„na oko to chłop w szpitalu zmarł! ;P”} - spora część, chociaż nie wykluczam iż to tylko złudzenie optyczne). Piję w tej chwili oczywiście do podsumowań roku, który niedawno się skończył. Naprawdę, tak jakby bez list, zestawień, wyborów „top” i „wtop”, rozgrzanego do czerwoności Zestawu Małego Statystyka i puentującego całość erotycznego wręcz okrzyku, że nowy rok będzie lepszy (w domyśle: sam z siebie, bo nowe jest lepsze, tak jak zmiany są zawsze na lepsze same z siebie), stary rok nie mógł spokojnie spocząć w mogile. Aż chce się zawołać: ciszej nad tą trumną! Czasami odnoszę wrażenie, że paranoja pod tytułem „coś nie jest udokumentowane (i obwieszczone światu w Internecie), to nie istnieje” zatacza coraz szersze kręgi. Nie jestem co prawda pewna, czy obok: „nie wrzuciłeś zdjęć z urlopu do Internetu = nie byłeś na urlopie” można już postawić: „nie podsumowałeś roku = nie było tego roku”, ale chyba sytuacja zmierza właśnie w kierunku takiego absurdu. Należałoby się pewnie przy okazji zastanowić, na ile samo prowadzenia bloga to „dokumentowanie życia zamiast przeżywanie go” i choć nie będę teraz brnęła (a przynajmniej nie za dużo) w tę dygresję, to od razu mogę stwierdzić, że dla mnie blog nie jest „zamiast”, a raczej traktuję go jako pamiętnik i zapis czytelniczych doświadczeń, który jest czymś innym niż tylko kolejnym zdjęciem z wakacji, zdjęciem posiłku, czy nawet fotografią „naszego najśliczniejszego na świecie dziecka”, ponieważ nie tylko dokumentuje przeczytane książki, ale zawiera komentarze oraz opinie mogące służyć innym czytelnikom, no i nie zapominajmy o walorach artystycznych moich wiekopomnych wpisów! ;) (*ze śmiechu spadła z krzesła*) Ale podpłyńmy z powrotem do tematu wpisu, bo coś nas znosi na mieliznę: planowałam napisać, że męczył mnie ten wysyp podsumowań 2015 roku na blogach książkowych (i „zaraz” jakoś dobrnę do bezczytności, miejcie trochę wiary w moje możliwości! ;)). Wiem, że niektórzy lubią podsumowania i bawi ich zarówno tworzenie, jak i czytanie tego typu wpisów na innych blogach, ale ja się do tych osób nie zaliczam (jeżeli Ty też, to daj znać, nie będę się czuła tak wyalienowana!), bo po prostu nie widzę sensu robienia takich podsumowań w sferze czytania - a na pewno nie co rok. Może to wynika z mojego - jak to sobie przywykłam nazywać - filozoficznego podejścia do życia? Bo jasne, że wśród przeczytanych książek mogę wyróżnić te, które oceniłam jako lepsze i gorsze, ale w jakiś sposób każda z nich jest puzzlem tworzącym obraz mojego czytania i w sumie to każda jedna, choć na różny sposób, coś mi dała (nawet ta kiepska). Dlatego chyba mam opory przed wyróżnianiem lepszych i gorszych książek, układaniem ich w listy, wartościowaniem, bo mam to poczucie, że należy je traktować i postrzegać całościowo, żeby zobaczyć obraz mojego czytania np. w A.D. 2015. W sytuacji, w której nie udało mi się na blogu odzwierciedlić tej mojej czytelniczej drogi w roku minionym, stworzenie podsumowania może miałoby sens - jednak nie mam ochoty na zdawkowe pisanie o książkach, więc mimo wszystko się nie skuszę. Pozostaje mieć nadzieję, że w końcu znajdę jakiś satysfakcjonujący sposób na uchwycenie na blogu tego, co chciałabym uchwycić. Podsumowań jako takich nie robię, ale lubię przyglądać się temu, jak to moje czytanie się toczy i w zeszłym roku wychwyciłam przy tej okazji coś, co nazwałam sobie bezczytnością (uf, Wilmaaa, I'm home!).
   
   
Bezczytność to nie to samo, co nieczytanie. Jak się nie czyta, to się po prostu nie czyta i tyle. Nie zawsze trzeba czytać. Bezczytność to stan, w którym pomimo chęci pojawia się pewna niemożność czytania. Gdybym miała ułożyć definicję tego zjawiska, to wzięłabym definicję bezsenności (ze Słownika języka polskiego PWN, z 1978(?) roku), odrobinę pozmieniała i uzyskała taki efekt:
bezsenność bezczytność «niemożność spania czytania, zaburzenia snu procesu czytania charakteryzujące się utrudnionym zasypianiem rozpoczynaniem lektury lub trwałym, przedwczesnym budzeniem się porzucaniem niedokończonej książki»”.
Z minionego roku pamiętam szczególnie dwa epizody bezczytności. Pierwszy dopadł mnie w środku lata (drugi jesienią i przebiegał podobnie): czytałam sobie z zapałem (nawet kilka książek miałam zaczętych na raz - co rzadko mi się zdarza) i nagle koniec. Niedokończone książki poodkładałam na półki i oddałam do biblioteki. Usprawiedliwienie tego faktu znalazłam w upiornym upale (serio, sierpień dał mi się tak we znaki, że potem chyba dwa miesiące do siebie dochodziłam) i paru innych drobiazgach typu: może najpierw przeczytać „Iliadę” zanim dokończę „Odyseję”. Na tym etapie jeszcze nie panikowałam. Problem zaczął się potem, kiedy jednak chciałam coś poczytać i nijak nie mogłam wybrać książki, a wybranej - czytać. Próbowałam tytułów nowych, starych i dobrze znanych, lekkich, ambitnych... Nic nie działało. A machnąć ręką na czytanie, odpocząć i zająć się czymś innym nie potrafiłam, bo strasznie mnie ta bezczytność wyprowadzała z równowagi. Tak to jest, jak się postrzega obcowanie z książkami jako pewną stałą rzecz w życiu. Jasne, że w skali życia i ważnych spraw to drobiazg raczej - ale taki, który pomaga utrzymać równowagę właśnie pośród codziennych zawirowań. Niemożność poczytania sobie choćby kilku stron kończyła się u mnie frustracją. Zabawne, ale nie pamiętam, jak udało mi się to pokonać (a może nie udało i w tym sęk?...); wygląda na to, że latem coś drgnęło przy powtórce z Deavera, a jesienią - przy Marininej. W grudniu przypływ entuzjazmu i stanu „samo się czyta” zaliczyłam przy „Pustkowiu obcych” Pronziniego - chociaż fabuła mało optymistycznie mnie nastroiła, więc ździebko z tego wyszedł strzał w stopę (w slangu czytelniczym to chyba będzie: zmiażdżyłam sobie stopę grubym tomiszczem? ;) Chociaż, akurat „Pustkowie...” nie jest zbyt grube ;P). Sygnalizowałam powyżej, że może wcale nie pokonałam jeszcze tej bezczytności i teraz poważnie się zastanawiam nad taką opcja. Jeżeli potraktować te kilka lepszych czytelniczych momentów tylko za osłabienie objawów bezczytności, to okazuje się, że choroba nie została wyleczona, co najwyżej momentami słabiej dawała mi się we znaki. Naiwnie myślałam, że samo przeszło, a tak naprawdę oszukiwałam się, ponieważ to łatwiejsze niż konfrontacja z prawdziwymi powodami bezczytności.
   
   
Odkąd założyłam bloga, to tytuły przeczytanych książek na bieżąco wpisuję nie tylko do zeszytu, ale i do tabelki w arkuszu kalkulacyjnym na komputerze. Postanowiłam też przepisać posiadane przeze mnie dane z poprzednich lat, żeby łatwiej było mi wyszukiwać, co i kiedy czytałam. Ostatnio, równolegle do rozmyślań nad bezczytnością, uzupełniałam trochę tabelkę na komputerze i rzuciła mi się w oczy pewna rzecz. Otóż miałam taki moment, że przez pół roku przeczytałam tylko trzy książki. Gdybym nie miała tego czarno (i czerwono ;)) na białym, to bym nie uwierzyła, bo w pamięci mi utkwiło, że epizody bez czytania to góra trwały miesiąc, czy dwa. Jeżeli dołożymy do tego fakt iż fatalne półrocze wypadło w raczej słabym momencie mojego życia, to sypie mi się równo bajeczka o tym, że literatura zawsze była dla mnie pociechą w trudnych chwilach - a jakbym nie ruszyła ostatnio tej tabelki, to właśnie taką bajeczkę bym Wam tu teraz wciskała. Bardziej słuszne wydaje się być stwierdzenie, że do pewnego momentu - podczas spadku życiowej formy - książki faktycznie niosą mi pociechę, a od pewnego momentu to już nawet czytać mi się nie chce. Co dla mnie samej jest ciekawym spostrzeżeniem (nie tylko dlatego, że okazuje się iż prowadzenie czytelniczego pamiętnika przydaje się do czegoś), bo jednak inne wyobrażenie miałam na ten temat. Zastanawiam się teraz, czy przypadkiem w gorszych momentach nie sięgam po złe książki, czyli takie, które tylko pogarszają mój nastrój, bo albo mają zbyt ciężki klimat, albo są zbyt kiepsko napisane (co irytuje mnie szczególnie wtedy, kiedy czuję się źle i nie mam sił na patrzenie z dystansem). Może powinnam sobie zrobić listę książek „na czarną godzinę”? Tylko, według jakiego klucza dobrać tytuły? Wybrać rzeczy sprawdzone i lubiane, czy ryzykownie postawić na nowe? Znając siebie, to podejrzewam, że najlepiej byłoby sięgnąć zarówno po owies, jak i siano, czyli miłe powroty uzupełnić świeżynkami wyciągającymi trochę z powtarzania wciąż tych samych treści. Prawdę mówiąc, to nie wiem, czy aż tak bardzo chce mi się robić taką listę, ale pomysłu póki co nie skreślam ;) Przy okazji pojawia się pytanie: czy przy obniżonym samopoczuciu mam aż tak obniżoną koncentrację (i ogólne zdolności umysłowe), że nie powinnam sięgać po ambitniejszą literaturę, bo i tak nic z czytania nie wyniosę? Być może kolejnym pielęgnowanym przeze mnie złudzeniem jest to, że na trudne momenty nadaje się tylko prosta, łatwa oraz niewymagająca lektura? Hmm... Niezależnie od tej kwestii dobrze widoczne jest tu chyba to: ciężko porzucić mi wizję książki jako wybawicielki od złego nastroju. Zresztą, może rezygnowanie z tej wizji nie ma większego sensu? To, że czytane przeze mnie książki (oraz ich sposób, tempo czytania) są barometrem mojego nastroju nie musi wykluczać tego, że mogą na ten nastrój wpływać (pozytywnie). Wydaje mi się, że kluczowe jest niezatracanie proporcji, tzn. literatura jako pociecha w trudnych chwilach - jak najbardziej, ale nie mam co liczyć, że książki w jakiś magiczny sposób podejmą za mnie pewne decyzje, że załatwią pewne sprawy i poukładają to, co jest do poukładania. Bezczytność (o, w tym moim swobodnym meandrowaniu znowu udało mi się zahaczyć o temat wpisu ;P) jawi mi się już raczej jako objaw tylko, a gdzie indziej należy szukać prawdziwej „choroby” (ten cudzysłów dlatego, bo jakieś sprawy, czy trudności życiowe nie są od razu stanem chorobowym, mogą prowadzić do poważniejszych zaburzeń, ale same w sobie są po prostu częścią życia). Leczenie objawowe to działanie dobre na krótki czas, ale nierozwiązujące istoty problemu. W związku z tym, chyba nie powinnam przesadnie skupiać się na tym, by za wszelką cenę walczyć z bezczytnością, co raczej skoncentrować się na innych sprawach, które zaburzają mi rytm czytania i liczyć na to, że znalezienie w nich harmonii wpłynie pozytywnie na moje czytanie i nie będę przeżywała takich huśtawek (od fascynacji lekturą po porzucanie niedokończonej książki). Pozostaje dodać: życie zweryfikuje te moje - coś mi się widzi, że chyba lepiej odczuwane przeze mnie intuicyjnie, niż ubrane w słowa - wnioski.
   
PS Żeby dodać trochę złocistych konturów ciemnym chmurom, wspomnę, że obecnie czytam dwie fajne książki. Jedna to powtórka, więc spodziewałam się, że źle nie będzie. Za to druga jest dla mnie nowością i jestem bardzo pozytywnie zaskoczona - tytułu jeszcze nie zdradzę, ale w tym zbiorze opowiadań można znaleźć choćby takie urocze zdanie (może ktoś rozpoznaje?): „Kolor opadł z jej twarzy niczym światło z wyłączonej żarówki, kiedy kryształowe policzki szklanej bańki odsłonią wszystkie bezbarwne żyłki i włókienka...” (s. 52 ;))

PS2 To może jeszcze piosenkę? Zwłaszcza, że łączy mi się z tym wpisem - trochę okrężną drogą, ale skoro i tak znosi mnie dziś wyjątkowo na boczne ścieżki, to pasuje. Przez ostatni miesiąc mało czytałam, za to wolne chwile zajmowały mi (i wciąż zajmują) puzzle, kupione w przypływie ogłupienia przedświątecznego (4000 elementów...). To chyba był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, próbowałam ogarnąć układankę, a w radiu (Trójce miło odświętnej) była przyjemna audycja, z której wyłapałam piosenkę Mirosława Czyżykiewicza „Lawendowa ścieżka”:
   
   
Swoją droga, ciekawi mnie, czy ta „lawendowa” oznacza bardziej kolor, zapach, czy może fakturę (porośnięcie roślinami) ścieżki? Przyznam, że moim pierwszym skojarzeniem był kolor. A Waszym?

4 komentarze:

  1. Czasem warto po prostu nie robić nic. Zastanowić się, pomyśleć. Każdy ma stan gdy przez jakiś czas daje "spokój" swej pasji. Pozdrawiam !:}

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest, że nie ma się co szarpać na siłę, a chwila nicnierobienia pomaga znaleźć nową energię. Chociaż ostatnio to sytuacja ewoluowała u mnie w kierunku "mam ochotę czytać i nawet mi to wychodzi, ale jestem zbyt zmęczona (po pracy), by czytać" i trochę się czuję, jakbym wpadła z deszczu pod rynnę ;)

      Usuń
  2. Przechodziłam bezczytność latem zeszłego roku. Też nie zidentyfikowałam jej przyczyn, ale objawy były podobne. Jednakże twierdzenie, iż nastąpiła ona w kiepskim momencie mojej życiowej drogi byłoby kompletnie nieuzasadnione. Kiedy dziś patrzę wstecz, to była to inna cudowna rzeczywistość, bez problemów i zmartwień, jaki dopadły mnie dzisiaj. Miałam wówczas nagle, jak gwiazdka z nieba podarowane półtora miesiąca wolności, mogłam wybierać, przebierać - czytać. A tu niemożność. Kompletna i porażająca. Przeszło chyba po paru miesiącach. Tak, chorobę trzeba wychorować do końca, nie da się przyspieszyć procesu leczenia. Temu, kto wynajdzie przyczynę będę dozgonnie wdzięczna.
    Co do podsumowań oraz wirtualnego musu życia na pokaz mogę ci przyklasnąć. Nie rozumiem tej potrzeby dzielenia się z całym światem naszą prywatnością. A podsumowania sobie robię, ale są to podsumowania dla mnie, dla mojej ulotnej pamięci, zapisywane w zakładkach blogowych. Jeśli ktoś bardzo ciekaw- może zajrzeć, choć nie mam pojęcia po co mu to potrzebne miałoby być. No może z ciekawości.
    Lawenda kojarzy mi się z Prowansją i Lawendowymi wzgórzami:) czyli i kolor i kwiat i zapach równocześnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to też fatalny wariant - niby doskonały czas i sposobność na czytanie, a tu niestety... O tyle dobrze, że już Ci ta niemoc przeszła (ja mam wciąż "wahania nastroju", ale chwilowo jestem na fali wznoszącej :)). Ale jak widać czytelnik nigdy nie wie, kiedy go bezczytność dopadnie. Zdecydowanie, jak ktoś wynajdzie przyczynę, to zasłuży na wdzięczność - a jak jeszcze odkryje szczepionkę na to choróbsko, to Nobla powinni mu dać od razu! ;)
      W tych podsumowaniach to zawsze dziwi mnie zwłaszcza skupianie się na liczbach (ile książek, ile przeczytanych stron), bo to tak niebezpiecznie przenosi ciężar na ilościowe ocenianie czytelnictwa, a to chyba niczemu dobremu nie służy.
      Czyli lawendowy atak prawie na wszystkie zmysły :)

      Usuń