„Kapały
wolno jałowe dni i bezsenne noce, podobne do siebie jak krople wody i
atramentu. Wykonywałem teraz swe zwykłe obowiązki machinalnie i bez sprzeciwu,
ale wcale nie czułem się lepiej. Popadłem w dziwny stan ducha. Był to rodzaj
pustki, zaćmienia, bezruchu, jakiejś koszmarnej luki w życiu, ciszy morskiej,
bez przyjaźni, bez marzeń, bez odrobiny radości czy cierpienia. Trwało to
długo, nieskończenie długo. Ale wreszcie coś się zaczęło zmieniać.”
◊◊◊
Kiedy
patrzę na mój poprzedni wpis na blogu, o problemach z czytaniem, to mam
ochotę powiedzieć sobie z przeszłości: dziecko drogie, ty jeszcze nic nie wiesz
o bezczytności, najgorsze wciąż przed tobą! Bo właśnie tak, z perspektywy
tych kilku lat, mogę określić moją czytelniczą drogę. Od 2016 roku słabło moje
zaangażowanie w czytanie książek (chociaż wcale tego nie chciałam) i w 2019
roku przeżyłam największy czytelniczy kryzys w całym moim dotychczasowym życiu.
Ukończyłam tylko dwie książki, ale nie ich liczba jest najważniejsza tylko to,
że przerwałam zupełnie „ciągłość czytania” tzn. książki te przeczytałam w
pierwszym kwartale roku a potem nastąpił około dziesięciomiesięczny zastój, totalna
flauta. Miałam zaczętą „Sztukę śmierci” Aleksandry Marininej, która okazała się
najgorszą częścią tak lubianej przeze mnie serii o Nastii i mam wrażenie, że
mnie po prostu teatralnie dobiła. „Sztukę...” bohatersko doczytałam na początku
2020 roku, tuż przed ukończeniem nie aż tak ekscytujących „Pogrzebanych”
Jeffery’ego Deavera (nie pamiętam, czy tę książkę zaczynałam w
2020, czy leżała „rozgrzebana” od poprzedniego roku...). Swoją drogą, to nawet
zabawne, jak tytuły tych książek trafnie opisują stan mojego ówczesnego
czytelniczego ducha... Wyjść z bezczytności udało mi się w 2020 roku i jest to
jedna z tych rzeczy, którą akurat mogę zaliczyć do pozytywnych wspomnień
związanych z TYM rokiem, chociaż też nie od razu stanęłam pewnie na czytelniczych
nogach.
Decyzję o
tym, że czas najwyższy zrobić coś z czytelniczym zastojem podjęłam pod koniec
2019 roku i bezpośrednio było to spowodowane uświadomieniem sobie, że idiotyczne
jest kupowanie nowych książek w sytuacji, w której nic nie czytam (w 2019
kupiłam 16 książek, co może i nie jest przerażającą liczbą, ale jest to
przerażająco więcej niż przeczytałam). Postawiłam sobie sprawę jasno: albo
czytam i (ewentualnie) kupuję nowe książki, albo nie czytam i nie kupuję
(idealny jest scenariusz, kiedy czytam więcej niż kupuję). Nie umiem do końca
powiedzieć, na ile pandemia wpłynęła bezpośrednio na pokonanie bezczytności.
Wydaje mi się, że ten okres epidemii (zwłaszcza jej wybuchu) miał wpływ w dwóch aspektach: zyskałam
trochę więcej czasu, żeby przemyśleć sobie różne sprawy, w tym kwestię
czytelnictwa; po drugie, stres związany z nowym kryzysem, nieprzewidywalnością
i zderzenie z myślą o ulotności życia ludzkiego pozwoliły mi znaleźć w sobie
determinację do zmierzenia się z pewnymi zaległościami oraz sprawiły, że
szukałam czegoś pozytywnego, co pomoże mi psychicznie przetrwać trudny czas
(więc tęsknota za literaturą odezwała się we mnie ze wzmożoną siłą). Postanowiłam
podejść do sprawy metodycznie i spróbować zrozumieć przyczynę bezczytności
poprzez analizę zastałej sytuacji. Zaczęłam od podstaw, czyli pytania: czy ja w
ogóle potrzebuję książek do szczęścia? A jeśli tak – to dlaczego? Przywołałam
ze wspomnień te chwile, w których czytanie sprawiało mi najwięcej przyjemności
i budziło najszczerszy zachwyt. Zauważyłam, że nie tylko chcę wrócić to tych
doświadczeń, ale i mogę je wzbogacić o lepsze rozumienie czytanych utworów – a
to za sprawą magicznej rzeczy jaką jest starzenie się! ;) Czy też, precyzyjniej
sprawę ujmując: związane z upływem lat, psycho-emocjonalne dojrzewanie.
Przyznaję, że lubię obserwować w sobie ten proces wyostrzania się umysłu z
biegiem lat oraz jak przekłada się to na czytelniczą satysfakcję. Ach, to
zabawne uczucie, kiedy człowiek uświadamia sobie: jak ja mogłam TEGO wcześniej
nie dostrzegać, przecież to jest takie OCZYWISTE! I otwierają się kolejne
przestrzenie. I od razu mam ochotę nucić za Markiem Grechutą: „otworzyły się
oczy niebieskie...”. Wiąże się z tym (dojrzewającym umysłem, nie oczami), odpowiedź
na pytanie: co takiego jest w książkach, czego inne dziedziny sztuki, czy
zainteresowania itp. mi nie dostarczą? Zrozumiałam bowiem, że w okresie
bezczytności zdecydowanie brakowało mi kontaktu z literackim językiem, a także
przyłapywałam się na tym, że się... intelektualnie nudzę? A jednak tak było. Język,
zwłaszcza polski, jest dla mnie bardzo ważny. Lubię jego brzmienie, melodię,
szeleszczenie i niesamowity zasób słów. Książki okazują się być bramą do tego
języka, zwłaszcza tej odmiany, z którą nie ma się za dużo do czynienia w życiu
codziennym. Dopiero wejście w świat opowieści pozwala odkrywać bogactwo języka,
a z pośród różnych dziedzin sztuki, literatura jest formą, która najbardziej mi
odpowiada jeśli chodzi o celebrowanie języka. ... Ech... Żebyście mieli pojęcie,
jak moja własna, niewdzięczna wyobraźnia potrafi mnie sabotować, zwłaszcza
wtedy, kiedy próbuje być poważna i merytoryczna, to tylko wspomnę, że „celebrowanie
języka” wywołało w mej głowie wizję tańczących wokół ogniska ozorków. I co ja
mam niby teraz z nimi zrobić?! Cholera, zaczęły tańczyć kankana... A poszły mi
stąd! I poszły, pokazując na odchodne język. Bezczelne małe s... Nooo... To
miałam pisać o intelektualnej nudzie. Uważam się za refleksyjną osobę i
zazwyczaj bez problemu znajduję sobie tematy do rozmyślań, więc nie
podejrzewałam, że mam tu jakiś ukryty problem. Jednocześnie były takie dziwne momenty,
w których łapałam się na tym, że bez książek czegoś mi brakuje. I chyba nie
chodzi tylko o tematykę (chociaż o nią oczywiście też), ale i o formę, kompozycję utworu, styl. I o tego
człowieka po drugiej stronie książki. Tak jak nie lubię czytać biografii, tak
lubię próbować rekonstruować autora z jego dzieł. Najogólniej mówiąc, czytane
książki są po prostu wdzięcznym tematem do rozmyślań i nie wydaje mi się, żeby
można było w ogóle znaleźć ich substytut w tym względzie. Powodem, dla którego
także chciałam wrócić do czytania okazało się coś może i niepozornego, ale
ważnego, czyli to, że czynność czytania jest dobrym sposobem na odpoczynek.
Przynajmniej dla mnie, czytanie jest relaksujące, ponieważ skupia myśli na
konkretnej opowieści i pozwala nabrać dystansu do innych spraw. Poza tym,
ułatwia takie zatrzymanie się na chwilę i fizyczny odpoczynek, bo zauważyłam,
że jak otwieram książkę, to odruchowo biorę głębszy oddech. Podbudowana tymi
wszystkimi pozytywnymi aspektami czytania, pełna tęsknoty za literaturą oraz
pełna chęci powrotu do niej, musiałam już tylko zmierzyć się z tym
najważniejszym, frustrującym pytaniem: dlaczego nie jestem w stanie czytać?
Dotarło
do mnie, że muszę zejść głębiej. Gdyż nie chodzi tylko o brak czasu, zmęczenie,
fakt iż poświęcam czas wolny innemu hobby, czy nieatrakcyjność konkretnych
książek, po które próbowałam sięgać. Należy zejść głębiej. Ta wyprawa pozwoliła
mi odkryć, coś bardzo ważnego, czyli to, jak bardzo kontakt z własnymi emocjami
wpływa m.in. na czytelnictwo. Udało mi się zaobserwować, że w trudnych
momentach, zapewne w celu uniknięcia przygniecenia przez negatywne
doświadczenia, odruchowo dystansuję się, odcinam od pewnych emocji.
Podejrzewam, że wadą takiego zachowania może być to, że odcinam się zbyt mocno,
albo niepotrzebnie tracę kontakt także z pozytywnymi emocjami? Czasem trudno
zrozumieć nieświadome zachowania... Chociaż chyba z psychologicznego punktu
widzenia ma to sens i swoją drogą to zadziwiające, jakie przedziwne
„bezpieczniki” ma nasz organizm, jak bardzo – poza naszą wolą – ma zakodowany
instynkt przetrwania. Mówi się, że czytanie pomaga rozwijać empatię i jest
sposobem (bezpiecznego) przeżywania emocji (podobno nasz mózg nie rozróżnia,
czy dana emocja została wywołana poprzez kontakt z wytworem sztuki, czy jest
doświadczeniem z naszego życia – przynajmniej tak słyszałam). Wydaje mi się, że
jednocześnie pewna podstawowa forma empatii i emocjonalności jest potrzebna,
żeby w ogóle zacząć czytać. Czy też wyjść z bezczytności. W moim przypadku
hipoteza, że kontakt z emocjami wpływa na czytanie, sprawdziła się nie tylko w
odniesieniu do 2019 roku (dopiero z perspektywy czasu dostrzegłam, jak bardzo
obciążyła mnie psychicznie sytuacja w pracy i „pół tuzina” spraw, które się na
nią nałożyły – chociaż, jak ten rok trwał, to wydawało mi się, że sobie jakoś
radzę...), ale i w odniesieniu do momentów z dalszej przeszłości. O ile dobrze
pamiętam, to pisałam na blogu, że nie rozumiem, dlaczego na niektórych etapach
życia miałam problemy z czytaniem książek. Już się nie dziwię, bo zdecydowanie
były to chwile, w których odcinałam się od własnych emocji. Trudno jest mi
dokładnie określić, jak odzyskałam ten kontakt w 2020 roku, ponieważ był to
proces, który zadział się gdzieś między wiosną, a jesienią i nie dotyczył tylko
czytelnictwa. I wciąż nie jest dla mnie w pełni uchwytny. Czuję także, jakby
dopełnił się gdzieś poza mną. Uważam, że pomogło to, że poświęciłam czas, żeby
zastanowić się nad pewnymi kwestiami. Uświadomienie sobie problemów i ich
zależności, skonfrontowanie się ze spychanymi na dalszy plan przeżyciami, dało
początek do wprowadzania zmian. W zrozumieniu ludzkich mechanizmów zachowań,
którym podlegam (jak również osoby wokół mnie) pomogła mi psychologia. W
wytrwałości i nadziei na pozyskanie sensu wsparła mnie wiara i duchowy rozwój. Nie
o wszystkim mogę powiedzieć, że układa się obecnie tak dobrze, jak moje
czytelnictwo, ale przynajmniej pocieszam się, powtarzając za Batko: „Ale
wreszcie coś się zaczęło zmieniać.”. I może nie muszę wszystkiego rozumieć tak
do końca. Żałuję tylko, że nie mam konkretniejszych rad dla tych, którzy być
może także zmagają się z bezczytnością. Boję się, że niewielką pociechą jest
stwierdzenie, że można z tego wyjść... Z drugiej strony, może sęk w tym, że nie
istnieje panaceum i każdy przypadek należy rozpatrywać indywidualnie? A ja mogę
jedynie zasugerować, że warto na problem z czytaniem spojrzeć nie jak na istotę
problemu, ale jak na objaw czegoś głębszego, co nas w życiu uwiera. I w miarę
potrzeb i możliwości, warto szukać profesjonalnej pomocy np. psychologa. Na
pewno jesteście tego warci.
Pierwszą
książką wybraną na tą, która miała mi pomóc wrócić do czytania na wiosnę 2020
roku, był „Rob Roy” Waltera Scotta. Bardzo bezpieczny
wybór, swoisty „pewniak”. Powieść dobrana według klucza „książkę znam i lubię,
więc jest szansa, że mnie nie znudzi i nie zniechęci do dalszego czytania”. Faktycznie
dobrze mi się ją czytało, chociaż ostatni rozdział czekał na ukończenie kilka
miesięcy... Potem sięgnęłam po nieznany mi wcześniej „Dom na wrzosowisku”
Elizabeth Gaskell i to przy
tym utworze coś „zaskoczyło”. Śmieję się sama z siebie na myśl, jak
zareagowałam na „Dom...” i jaki czułam zachwyt. I nie chcę umniejszać autorce,
uważam Gaskell za dobrą pisarkę i chętnie sięgam po jej twórczość. Niemniej w
moim przeżyciu jej książki było coś ponad tylko wypływającego z samej lektury.
Czułam się, jak spragniony wędrowiec, który po przejściu pustyni dostał
szklankę wody – i nawet jeśli nie był to boski nektar, to tak smakowała. Po
kolejne książki sięgałam już bez większego problemu. Mogę stwierdzić, że od
jesieni 2020 roku czytam regularnie. Co prawda, zdarzały mi się po drodze
jeszcze pewne przerwy, ale już nie tak długie i sprawniej z nich wychodziłam.
Chciałam napisać, że wróciłam do czytania, jednak mam wrażenie, że to za mało
powiedziane. W pewien sposób udało mi się nie tylko wrócić, ale i wyjść krok
poza to, co było, ponieważ moje obecne doświadczanie literatury różni się od tego,
co wcześniej znałam. Czy przerwa pozwoliła na spojrzenie „świeżym okiem”, albo
na uwolnienie się od schematów? Chyba nie oczekujecie, że udzielę Wam prostej
odpowiedzi? Tak dobrze, to nie ma! ;) Dla mnie, całe to czytelnicze zamieszanie
jest kolejnym przykładem tego, że przeżycie trudnych momentów niesie za sobą
słodką szansę rozwoju, a wypadnięcie z kolein otwiera możliwość dostrzeżenia
nowych dróg. Nie oddałabym tego za nic.
Jakie
pytanie powróciło z wdziękiem bumerangu, kiedy na nowo zaczęłam czytać książki?
Oczywiście, że: „Co z blogiem?”. Pytanie, które nie opuściło mnie od ostatniego
wpisu z 2016 roku, a jedynie straciło na sile w okresie narastającej bezczytności.
Na tyle zdążyłam polubić pisanie o książkach, że przez te wszystkie lata
blogowego zastoju nie umiałam z tego ostatecznie zrezygnować. Jedną z rzeczy,
która nie pozwalała mi odpuścić były pomysły na wpisy zanotowane w zeszycie –
pomysły, których poza blogiem nie miałam jak zrealizować, a jednocześnie nie
umiałam ich porzucić, ponieważ były czymś, o czym chętnie bym napisała. Żal mi
było okrutnie tych niewykorzystanych pomysłów. I tych wszystkich pozytywnych
doświadczeń związanych z pisaniem. Próbowałam kilka razy wrócić do blogowania,
przez różne tematy, ale za każdym razem rozsypywało się to, jak fale
roztrzaskujące się o brzeg. Byłam jak bohater Mrożka, który „(...) zdawał się
mieć jakieś projekty czy chęci. Ale raczej były to chęci projektów i zamiary
chcenia (...)”. Pomógł mi
pewien rodzaj przypadku... Uparłam się, że chcę zacząć od „wpisu powrotnego” i
chociaż byłam pewna, że uda mi się go opublikować najpóźniej zeszłej wiosny –
to wszyscy widzimy, co z tego (nie)wyszło. W międzyczasie zaczęłam kończyć
kolejne książki, o których szczególnie chciałam wspomnieć na blogu i żeby nie
zapomnieć przemyśleń na ich temat, to zaczęłam spisywać je na brudno. Okazało
się to kluczowe z dwóch powodów. Po pierwsze, te „brudnopiski” stały się
bardziej namacalną wersją „niewykorzystanych pomysłów”. Rok 2022 przywitałam z
zerową liczbą wpisów powrotnych i z kilkoma wersjami na brudno wpisów o
przeczytanych książkach. Gdyby nie te ostatnie, to czuję, że autentycznie
dałabym sobie spokój z urojeniami na temat prowadzenia bloga. Ale nagle okazało się, że mam garść prawie gotowych wpisów, które naprawdę potrzebują już tylko
drobnych szlifów (!). Cel zdawał się być w zasięgu ręki i żal mi było okrutnie
tych niewykorzystanych wpisów. Drugi sposób, w jaki pomogły mi „brudnopiski”
polegał na tym, że tworzenie ich uświadomiło mi, jak bardzo lubię pisać o
książkach. „Poczułam krew” – chociaż to brzmi fatalnie... Zresztą, jestem
przeciwniczką myślistwa, które nie wynika z konieczności zdobywania pożywienia
(wędkarstwo też jest szemraną sprawą), więc wolałabym inaczej to określić. Poza
tym, nie traktuję książek, jak krwawych zdobyczy, które mam ochotę rozszarpać,
a w najlepszym razie pożreć... „Złapałam trop”? Zaufajcie mi, to lepsza
metafora i jakoś ją wybronię ;) Moje uczucia podczas pisania skojarzyły mi się
z wyżłem, który złapał trop. Nie chodzi o element polowania, pogoni, czy
łapania zdobyczy, ale o ten konkretny moment „złapania tropu”. Nie wiem, czy
widzieliście wyżła, który coś wyczuwa, ale cały wtedy nieruchomieje i
charakterystycznie podnosi przednią łapę. Jest w nim napięcie oznaczające
gotowość do działania, jak również rodzaj pewności, że wyczuł coś – być może
ważnego – widoczny po rozszerzonych nozdrzach. I przenikająca go ekscytacja.
Właśnie te pozytywne emocje chciałam przekazać w swojej metaforze. Czuję, że
pisanie o książkach to moja mała, pisarska nisza i nie mam ochoty z tego
rezygnować, nawet jeśli cały mój zapał to tylko przejaw grafomanii. Stanisław
Jerzy Lec stwierdził, że „Tylko u geniuszy i grafomanów czuć pierwotną pasję.”. 50%
szansy na to, że nie jest się grafomanem to i tak większe prawdopodobieństwo
niż w przypadku głównej wygranej w „totka”, więc chyba zaryzykuję ;P
Postanowiłam
wyrażać swoje opinie o przeczytanych książkach nadal w postaci wpisów na blogu,
ponieważ jest to forma najbardziej mi odpowiadająca z dostępnych w Internecie. Zdecydowałam
się na kontynuowanie starego bloga, ponieważ nie chciałam przekreślać
istniejących już wpisów – i tak, czasami skręcam się z zażenowania podczas
ich czytania, ale miewam też chwile rozczulającego zdumienia „ojej, ja to
napisałam?”. Poza tym, doszłam do wniosku, że ważna jest dla mnie kontynuacja.
Blog od początku miał w jakiś sposób odzwierciedlać moją czytelniczą drogę,
więc może niech robi to w sposób realistyczny. Skoro dopadła mnie bezczytność,
ale i udało mi się z niej w końcu wyjść, to nie chcę tworzyć w nowym miejscu lukrowanej
rzeczywistości, że zawsze było super i książki same mi się czytały. Zwłaszcza,
że jak zaczynałam przygodę z blogowaniem, to byłam pewna, że nie grozi mi żadna
przerwa (tak, na zasadzie „mnie to nigdy nie będzie dotyczyło”)... Kontynuacja
dawnego bloga pozwoliła mi na uchwycenie tych mniej beztroskich czytelniczych
doświadczeń, co okazało się dla mnie zwyczajnie ważne. Nie zmieniałam nazwy
bloga, ani pseudonimu, gdyż niespodziewanie odkryłam, że wciąż mają dla mnie
znaczenie. Nie tylko określają (z odrobiną przekory ;)) moje podejście do
literatury, ale i przypominają mi o czymś, czego nie chcę utracić: o
bezinteresowności w kontakcie z literaturą. Owszem, czytanie dużo mi daje, ale
gdzieś u podstaw tego wszystkiego jest takie proste, dziecięce sięgniecie po
książkę, bo sama w sobie jest ona fascynująca i nie liczenie przy tym na zyski.
Korzyści płynące z obcowania z książką, to tylko skutki uboczne jej czytania. Jeżeli
chodzi o moje blogowe plany, to zdecydowanie są one sponsorowane przez literkę
„r” i hasło „realistycznie”. W pierwszej kolejności skupię się na dokończeniu
wpisów o przeczytanych książkach, które mam przygotowane na brudno. Ambitniejsze
tematy poczekają aż odrdzewieje moja
umiejętność pisania. Podejrzewam, że zwłaszcza na początku, będę próbowała
pisać krócej, ale częściej, bo chociaż lubię się rozpisywać, to w pierwszej
kolejności chciałabym popracować nad regularną częstotliwością wpisów. I hej,
zanim się rozmarzycie, „regularna częstotliwość” prawdopodobnie oznacza raz w
miesiącu – uprzedzałam: „realistycznie” ;) Możliwe, że wpisy będę ukazywały się
w czwartek, bo to mój ulubiony dzień tygodnia :) I na pewno pierwszą książką, o
której będę chciała napisać po powrocie, będą „Krótkie, ale całe historie” Sławomira Mrożka. Nie wiem, czy uda mi się zrealizować blogowe plany, chociaż starałam
się realistycznie zawieszać poprzeczkę (echem, ja jej nawet nie „zawiesiłam”,
ja ją „położyłam na ziemi”...), ale pierwszy raz od dłuższego czasu czuję, że koniec
końców będę miała powody do odtańczenia mojego małego tańca zwycięstwa. Realistycznie.
Pozostaje mi powtórzyć za My Morning Jacket: „Hope to dance the victory dance /
After whole day's work is done / Hope to dance the victory dance / In the
evening's setting sun”.
PS Ciekawa
jestem, czy macie jakieś sprawdzone sposoby na pokonywanie czytelniczych przestojów?
A może macie ulubioną książkę, która zawsze niezawodnie wyciąga Was z bezczytności?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz