Postanowiłam
wrócić do czytania serii „Podróże z Verne’em”, co w praktyce oznacza także powtórkę
tomów wcześniej już przeczytanych, jak np. „W 80 dni dookoła świata”. Moja
opinia o tej powieści nie zmieniła się od poprzedniego razu, więc jeżeli macie
ochotę na zapoznanie się z nią i lepsze przyjrzenie się czytanemu przeze mnie wydaniu książki to
zapraszam do tego wpisu*. Dzisiaj podzielę się z Wami kilkoma spostrzeżeniami na tematy,
które zwróciły moją uwagę przy ponownej lekturze „W 80 dni...”, czyli będzie o
pieniądzach i pamięci dziurawej jak durszlak :)
◊◊◊
* Cytaty i ilustracje w tym wpisie pochodzą z książki z
Wydawnictwa Zielona Sowa, w tłumaczeniu Mieczysławy Wójcik; autorem ilustracji
jest Léon Benett.
 |
1.
Phileas Fogg, czyli... milczący snob? |
Niby jest
to oczywiste, ale gdzieś mi umyka, gdy myślę o tej powieści: Phileas Fogg był
bogaty. Nikt nie wiedział, jak zgromadził majątek, ale go miał. Jego uporządkowany
i monotonny tryb życia nie generował bardzo zaskakujących wydatków, ale powiedziałabym,
że nasz angielski dżentelmen trochę się rozpieszczał, gdyż nawet lód do trunków
sprowadzano dla niego „nie licząc się z
wysokimi kosztami, aż z odległych amerykańskich jezior” (s. 10). Zabawne,
ale gdybym – w każdym innym kontekście – usłyszała, że ktoś sprowadza sobie lód
do drinków z innego kontynentu, określenie „pretensjonalny snob” byłoby
najłagodniejszym, jakie przyszłoby mi na myśl. Jednak Fogga tak nie postrzegam
i jedyne wytłumaczenie, jakie na to znajduję, to iż Juliusz Verne miał dar
tworzenie postaci, które po prostu się lubi. A wspomniany lód to pikuś przy
tym, co zaczyna się dziać wraz z rozpoczęciem podróży dookoła świata. Phileas
Fogg nie szczędzi pieniędzy, aby osiągnąć swój cel: funduje wysokie napiwki dla
przewoźników za przyspieszenie podróży, przepłaca za słonia, kiedy zwierz ten
potrzebny jest do przeprawy przez dżunglę, przekupuje załogę statku, żeby
zbuntowała się przeciwko kapitanowi... zaraz, że co proszę?! Jak się nad tym
zastanowić, to przekupienie marynarzy z „Henrietty” ma odpychający posmak.
Owszem, w książce wszystko dobrze się kończy, a kapitan wychodzi na swoje, bo
jeszcze na całej tej awanturze zarabia. Jednak jest coś odrażającego w takim
podejściu do ludzi, że jak ktoś ci nie chce czegoś sprzedać, to zabierasz mu to
siłą (buntujesz załogę przeciwko kapitanowi). Zdecydowanie nie jestem
zwolenniczką postawy „po trupach do celu”. Mam wrażenie, że gdybym spotkała w
prawdziwym życiu kogoś, kto zachowywałby się jak Phileas Fogg, to bym go nie
polubiła. Jako część powieści jest akceptowalny i wzbudza we mnie dość
neutralne odczucia. I im dłużej o tym myślę, to po prostu zasługa autora. Verne
umiejętnie tonuje i równoważy postać Fogga choćby postacią jego wiernego, żywiołowego
służącego Passepartout. Pomaga też fakt, że angielski dżentelmen jest małomówny
– działa tu zasada: lepiej milczeć i sprawiać dobre wrażenie, niż się odezwać i
rozwiać wątpliwości na swój temat ;) Żeby być sprawiedliwą, muszę wspomnieć, że
w powieści obserwujemy również |
2.
Czasami najprostszym rozwiązaniem jest kupno słonia. |
szlachetne gesty Fogga np. wpłaca on wysoką
kaucję za Passepartout, kupionego słonia oddaje na koniec właścicielowi nie
żądając zwrotu pieniędzy, czy poczuwa się do finansowego zadbania o Audę.
Chociaż pytaniem pozostaje, czy to czysta szlachetność, ponieważ kiedy decyduje
się uratować wdowę po radży, to na zdumiony okrzyk sir Cromarty’ego „A to dopiero! Pan ma serce!?”, odpowiada
„Niekiedy (...) Gdy mam na to czas.”
(s. 91). Ot żarcik, jakoś tam działający w kontekście fabuły książki, zakładu i
walki z czasem. Z drugiej strony, chyba to, czy znajdziemy czas dla innych,
kiedy zajęci jesteśmy swoimi pilnymi sprawami, jest jednym z tych sprawdzianów,
które ujawniają, kim naprawdę jesteśmy? I pozostaje to niezręczne pytanie: czy
gdyby Fogg nie miał paru godzin w zapasie, to pozwoliłby aby nieszczęsną
kobietę spalono żywcem?
 |
3. Ach
żywe barwy tej sceny! |
To
konkretne wydanie „W 80 dni dookoła świata” przeczytałam właśnie trzeci raz (na
przestrzeni jedenastu lat). Pamiętam, że w dzieciństwie także czytałam tę
powieść, wypożyczoną z biblioteki szkolnej oraz oglądałam serial animowany i
film nakręcony na jej podstawie (może nawet kilkukrotnie). W związku z tym, mam
podstawy, aby kojarzyć tę historię – w praktyce jednak, kolejny raz miałam
okazję się przekonać, jak wiele szczegółów z pamięci „ulata jak wata” ;) Od
poprzedniego czytania, w 2014 roku, być może więcej detali zaczęłam kojarzyć
(prawdopodobnie przez to, że poświęciłam sporo czasu na stworzenie blogowego wpisu),
ale na dobrą sprawę mam dwa główne wspomnienia związane z tą powieścią.
Pierwsze to scena ratunku hinduskiej księżniczki, drugie to palenie części
statku, na którym płynęli bohaterowie. Dlaczego te fragmenty? Niedawno
spotkałam się ze stwierdzeniem, że ludzka pamięć jest emocjonalna tzn. emocje
wpływają na fakt, że pewne rzeczy pamiętamy lepiej, a gdy odczucia są negatywne
– mogą doprowadzić do zacierania się wspomnień, czy nawet ich wyparcia. Coś
może być na rzeczy... Obydwa moje wspomnienia z „W 80 dni...” zakorzeniły mi się
w głowie jeszcze w dzieciństwie i prawdopodobnie dlatego, że sceny, których
dotyczą były dla mnie wyjątkowo poruszające. Wydarzenia w indyjskiej dżungli są
i malownicze i przerażające zarazem. Z jednej strony egzotyczna przyroda, słoń,
piękna kobieta w niezwykłym stroju (w mej pamięci zdecydowanie jest to
ciemnoróżowe sari ze złotymi ozdobami; |
4. Jak
zjeść ciastko i mieć ciastko. |
natomiast długie, czarne, gładkie włosy
były moim dziecięcym kanonem piękna ;)). Z drugiej strony straszny zwyczaj
palenia żywcem wdowy wraz z ciałem zmarłego męża – coś, co wydaje się bardzo
okrutne i niesprawiedliwe. I do tego buchające płomienie ognia. Wyrazista
mieszanka skrajnych barw i emocji – w sumie, nie powinnam się dziwić, że to
pamiętam. Scena na statku jest wizualnie spokojniejsza, ale też ma sporo dramaturgii.
Palenie części statku, nawet konieczne do tego, żeby zasilić piece, ponieważ
kończy się węgiel, niebezpiecznie przypomina piłowanie gałęzi, na której się
siedzi. Jest w tym takie zagrożenie, że zdemontuje się za dużo i w efekcie
statek (łatwiej) zatonie. Mam też wrażenie, że ta scena była dla mnie małej po
prostu zabawna :) Niespodziewany zwrot akcji w momencie, kiedy porażka była
blisko, a jednocześnie ostatni wysiłek przed metą, bohaterskie walczenie do
końca.
I jeszcze
tak sobie myślę na koniec, że może dziurawa pamięć nie jest taka zła? Dzięki
niej można wciąż na nowo zachwycać się książkami (nie tylko Verne’a – choć jego
oczywiście gorąco polecam) i cieszyć z odkrywania różnych zakamarków danych
opowieści. Także oto macie, podane na tacy, wygodne usprawiedliwienie dla
Waszej czytelniczej sklerozy :P
Dziurawa pamięć nigdy nie jest zła, bo można na nowo spojrzeć na coś z zupełnie innej perspektywy. :) Mam tak z Sagą o Ludziach Lodu. Kiedy czytałam ją w czasach gimnazjum zupełnie inaczej ją odbierałam, a jak teraz czytam na nowo, postrzegam ją trochę inaczej i podoba mi się to.
OdpowiedzUsuńMam wręcz wrażenie, że od przeczytania danej książki milszy jest powrót do niej po jakimś czasie i przyjrzenie się swoim odczuciom i przemyśleniom na jej temat :)
UsuńJa ją czytałam za dzieciaka.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja, przyjemnie się czytało! Też piszę recenzje książek. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDziękuję i życzę powodzenia w pisaniu recenzji!
Usuń