niedziela, 12 stycznia 2014

Ray Bradbury „Kroniki marsjańskie”

W jednym z opowiadań w „Kronikach marsjańskich” pojawia się postać starego mężczyzny, który na emeryturze otworzył stację benzynową na Marsie. Wyznaje on, podczas rozmowy z klientem, że czerwona planeta przypomina mu kalejdoskop. Zmieniające się i zapierające dech w piersiach wzory. Mnie natomiast cała książka Raya Bradbury'ego przypomina kalejdoskop. Wystarczy mały ruch, obrót, odwrócenie strony i przesypują się barwne koraliki tworząc nowy wzór, obrazek, opowiadanie. Do tego, każda kolejna historia jest równie urzekająca, co poprzednia. A wszystkie razem stanowią wciągającą kronikę podboju Marsa przez Ziemian.

◊◊◊

1. Przód okładki (obwoluta).
To druga książka Raya Bradbury'ego, którą mam w swoich zbiorach i myślałam, że będzie też ostatnią tego autora, po którą sięgnę. Zdanie zmieniłam jednak po jej przeczytaniu. Rzadko decyduję się na opowiadania, głównie dlatego, że dla mnie to trochę za krótka forma. Lubię się wczytywać w opowieść, poznawać postacie, delektować szczegółami przedstawionego świata, a kiedy sięgam po opowiadanie, to niestety często jest tak, że utwór kończy się zanim zdążę się nim porządnie nacieszyć :( Ze zbiorami opowiadań też zazwyczaj nie jest lepiej. Dzieło Bradbury'ego zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. To zbiór 26 opowiadań, od pół strony długości po kilkanaście stron. Pomimo tego, że każde z nich jest o czymś innym, to razem tworzą spójną całość. Niektóre z nich pewnie mogłyby funkcjonować oddzielnie, ale wydaje mi się, że dopiero będąc częścią większej całości, poszczególne opowiadania nabierają swoistego „blasku” i wyrazu. Mam wrażenie, że autor dobrze czuje się w krótkiej formie literackiej i niezwykle umiejętnie potrafi z niej korzystać. „Kroniki marsjańskie” urzekły mnie swobodą, lekkością i błyskotliwością narracji. Każdy z tych obrazków jest namalowany z precyzją i finezją. To wszystko, co przeszkadzało mi w przypadku powieści „451° Fahrenheita”, nadmiar przymiotników i metafor, tutaj jest jakby umiejętniej wykorzystane, albo lepiej pasuje do tej formy. Nie jestem pewna, gdzie dokładnie kryje się sukces. Ale jestem pewna tego, że gdybym w „451° Fahrenheita” zobaczyła zdanie typu: „Jeszcze dalej na łąkach leżały nietknięte arbuzy, pasiaste niczym koty, wygrzewające się w słońcu.” (s. 123), to pewnie zgrzytałabym zębami, a w „Kronikach...” mnie to po prostu rozczuliło :)

2. Informacje o „Kronikach...” na
przednim skrzydełku obwoluty.
Początkowo poznajemy historię podboju czwartej planety od Słońca z dwóch stron - z perspektywy Ziemian oraz z punktu widzenia Marsjan. Później autor skupia się już prawie wyłącznie na tej pierwszej perspektywie. Szkoda, że dłużej nie możemy śledzić różnic, które pojawiają się w postrzeganiu wydarzeń, między jedną a drugą stroną tego kosmicznego podboju. Ten brak Marsjan (autochtonów) w „Kronikach marsjańskich” to jedno z moich nielicznych zastrzeżeń do treści książki. Rzeczy, które przypadły mi do gustu jest zdecydowanie więcej. Podobał mi się np. senny nastrój w drugim opowiadaniu „Luty 1999: Ylla”. Pierwsza wyprawa z Ziemi przedostaje się do świadomości Marsjan poprzez sny, przez obce pieśni, które nagle zaczynają nucić mieszkańcy Marsa. Jest w tym pełne napięcia oczekiwanie na zmianę i niepewność co ona ze sobą przyniesie, spełnienie nadziei, czy wypełnienie lęków. W późniejszych opowiadaniach oniryczny nastrój zanika, ale pozostaje w języku, którym posługuje się Ray Bradbury, pewna poetyczność. W tym niezwykłym kalejdoskopie, obok tych bardziej lirycznych, pokazują się też te bardziej komiczne obrazki. Uwielbiam „Sierpień 1999: Ziemianie”, w którym to opowiadaniu przedstawiciele naszej planety, po wylądowaniu na Marsie, chodzą od jednego domu do drugiego, poszukując jakże należnych im (w ich mniemaniu) zachwytów, laurów i wręczanych z pompą kluczy do miasta. Co znajdują, to już musicie sobie doczytać sami, ale cóż to za piękna ilustracja ludzkiej arogancji i pychy!

3. Przykładowa strona
(i całkiem nieumyślnie - przykładowe
opowiadanie :)).
W zbiorze znajdują się też miniatury skupiające się na relacji najeźdźców z podbitymi, na tym jak Ziemianie traktują zastałą na Marsie cywilizację (czyli powtórnie festiwal arogancji ludzi, którym przekonanie o własnej boskości porządnie do głowy uderzyło). Przy tym autor podkreślił m.in. brak umiejętności uczenia się ludzi na własnej historii, ponieważ nawet Cheroke, pochodzący z plemienia Irokezów, którego przodkowie walczyli o Terytorium Oklahomy, ostatecznie opowiada się po stronie najeźdźców. Nawet on nie rozumie stanowiska Jeffa Spendera („Czerwiec 2001: w księżycowy blask”), archeologa, który dostrzegł jak zaawansowana była cywilizacja Marsjan, i jak daleko Ziemianom do osiągnięcia tego poziomu. Spender pozostaje sam z przekonaniem, że marsjańska cywilizacja zasługuje na szacunek i ochronę przed zniszczeniem, że powinna być wzorem do naśladowania. Jego słowa: „Byliśmy i nadal jesteśmy zagubioną rasą.” (s. 78), wymownie ilustruje zachowanie Biggsa w marsjańskim mieście, który pijany wymiotuje na starożytną mozaikę. Czy naprawdę tylko na tyle stać ludzi?

4. Tył okładki (obwoluta).
W przypadku tej książki naprawdę nie wiadomo, co czeka nas za zakrętem strony. Możemy niespodziewanie trafić do wypełnionego grozą i absurdem domu, inspirowanego twórczością Edgara Allana Poe („Kwiecień 2005: Usher II” - patrz fragment na zdjęciu 4.). Albo wziąć udział w budzącej zadumę i wzruszenie wyprawie Murzynów, którzy dzięki wzajemnej pomocy wykupili się z niewoli na farmach Południa Stanów Zjednoczonych i na odległej planecie postanowili zacząć życie od nowa („Czerwiec 2003: droga w przestworzach”). Lub też, nasłuchując telefonu z Walterem, przekonać się, że wybrednym można być, nawet jeśli jest się ostatnim mężczyzną na Marsie (przewrotny i niepoprawny „Grudzień 2005: milczące miasta”) ;). Mały ruch, obrót i przesypują się koraliki... W zmieniających się obrazkach kalejdoskopu migają nam „magiczne” drzewa, ludzie zawłaszczający cudzą własność nowymi nazwami,  właściciel sklepu z walizkami szykujący się do interesu życia... A jeżeli będziemy uważni, to w lusterkach kalejdoskopu zobaczymy samych siebie, to mniej przyjemne oblicze nas. Nie bójmy się jednak, brutalną prawdę osłodzi nam promyk nadziei. ... Tak swoją drogą, to Pan „Promyk” (angielskie ray = promień) chyba nie lubi zostawiać czytelników bez choćby odrobiny nadziei. To taki wstępny wniosek, wysnuty na podstawie raptem dwóch książek, których autorem jest Ray „Of Hope” Bradbury, więc zdaję sobie sprawę, że wymaga on dalszych żmudnych badań i dowodów zdobywanych w pocie czoła ;)


5. Informacje o autorze na
tylnym skrzydełku obwoluty.
O moim jednym zastrzeżeniu do treści „Kronik...” wspominałam już wyżej (mało Marsjan). Drugą rzeczą, do której mogłabym się przyczepić, jest brak puenty dla całego zbioru. Poszczególne opowiadania mają swoje własne zakończenia, ale cały zbiór, w moim odczuciu, nie ma tej jednej konkretnej myśli, która by go pięknie wieńczyła. Chociaż może to, co nazwałam brakiem puenty, to po prostu pesymizm połączony z pewną naiwnością (no, brzmi o niebo lepiej ;))? Podobnie jak w 451° Fahrenheita”, wizja przyszłości ludzkości sprowadza się do tego, że ludzie tak zniszczą świat, że będzie nadawał się on tylko do spalenia, zapomnienia i zaczęcia „od nowa”. Brakuje mi tu jednak wyciągnięcia wniosków, w którym miejscu popełniony został błąd i jak go unikać w przyszłości. Wiem, że czytelnik może wnioski wysnuwać sobie sam, jak ma taką potrzebę, ale szkoda, że autor nie pokusił się chociaż o to, żeby wskazać jakieś potencjalne źródło mądrości dla naszego gatunku. No dobra, w zasadzie wskazał - Marsjan. Ale szkoda, że przedstawieni przez niego ludzie nie uczą się na własnych błędach. Zamiast wizji rozwoju mamy przez to wizję „spalmy za sobą mosty i miejmy nadzieję, że będzie lepiej”. Nadzieja jest bardzo ważna, ale opieranie tylko na niej przyszłości ludzkości przypomina zachowanie ucznia, który nic się nie uczył na sprawdzian, ale ma ogromną NADZIEJĘ, że będzie dobrze. Przyznacie, że odrobinkę to naiwne. Moje zastrzeżenia do treści tej książki sprawiły, że oceniłam ją na 4/5.

Książka ukazała się kilka lat temu, w serii „Kolekcja Gazety Wyborczej”. Kosztowała 15,00 zł (+ cena gazety), co jest naprawdę korzystną ceną, biorąc pod uwagę to, że książka jest ładnie wydana. Twarda okładka, w środku całkiem elegancki, lekko kremowy papier. W tekście było kilka literówek, ale dosłownie tylko kilka. Ach, jest jeszcze ONA. Obwoluta. Pod względem kolorystycznym i graficznym: minimalistyczna, acz przyjemna (patrz zdjęcia 1., 2., 4. i 5.). Pod względem praktyczności: koszmarna. Pomijam tu nawet fakt, że obwoluta książki to dla mnie sam w sobie kretyński wynalazek, bo się haczy, przesuwa i zagina przy czytaniu (można ją zdjąć - ale w takim razie, po co się ją w ogóle robi? dla „ą”, „ę”?!). Obwoluta na „Kronikach...” jest niestety matowa i nieodporna na zabrudzenia. Matowość to nawet pewien walor estetyczny, ale mam wrażenie, że pogarsza tę nieodporność na zabrudzenia. Jak coś przypadkiem spadnie na obwolutę, zwłaszcza mokrego lub tłustego - nie do wyczyszczenia (chyba właśnie wyszłam na fleję ;)). No dobra, dość o tym kawałku papieru na „o”. Chcecie zobaczyć smerfa? Proszę bardzo:

6. Książka bez obwoluty.

Twarda okładka książki ma nawet ładny odcień niebieskiego, ale raczej do niczego on w tym wydaniu „Kronik marsjańskich” nie pasuje. Nie wiem, kto zajmował się projektowaniem okładki - tej informacji nie podano. Prawdę mówiąc, innych informacji też poskąpiono. Nie ma roku wydania i nie jestem pewna, kto jest wydawcą - niby jest podany adres firmy Mediasat Poland Sp. z o.o., ale ponieważ jest on pod napisem „Printed in EU”, to równie dobrze może to być adres drukarni. Jak ja nie lubię tak słabo i niejednoznacznie opisanych książek... Podsumowując, sposób wydania jest trochę niespójny estetycznie, ale porządny i za dobrą cenę, więc oceniłam go na 4/5.



autor: Ray Bradbury
tytuł: Kroniki marsjańskie
tytuł oryginalny: The Martian Chronicles
tłumaczenie: Paulina Braiter, Paweł Ziemkiewicz
seria: Kolekcja Gazety Wyborczej (tom 20)
oprawa: twarda z obwolutą
wymiary: 21,2 × 12,7 × 1,8 cm
liczba stron: 224
waga: 304 g
cena: 15,00 zł (+ cena Gazety Wyborczej)
moja ocena treści: 4/5
moja ocena wydania: 4/5

PS Zrobiło mi się głupio i trochę smutno, kiedy okazało się, że na pytanie Stendahla: „Nie słyszał pan nigdy o Amontillado?” (s. 139; opowiadanie „Kwiecień 2005: Usher II”), odpowiedzieć mogę tak samo, jak adresat pytania, Garrett, czyli „Nie.” (s. 139 ;)). Potem przypomniałam sobie, że przecież w domu jest książka Edgara Allana Poe (kręciłam się koło niej już kilkakrotnie, ale jeszcze nie czytałam). Sprawdziłam, jest w niej zarówno „Beczka Amontillada”, jak i „Zagłada domu Usherów”! Panu Poe został przydzielony numerek kolejkowy (12.) i teraz grzecznie (GRZECZNIE powiedziałam, co za niewychowany...) czeka aż nadejdzie jego chwila prawdy :)
PS2 Amontillado... jak ja lubię słowa z podwójnym „l”!

2 komentarze:

  1. Bardzo spodobała mi się recenzja. Książka również mi się podobała, jednak ukazanie rasy ludzkiej jedynie jako arogantów, niszczycieli i barbarzyńców, bez żadnej nadziei na zmianę lub chociaż wskazania źródeł tego problemu, sprawiło że patrzyłam na tę książkę ciut mniej przychylnie.

    Teraz tylko dorwać w łapki Fahrenheita!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać, że z perspektywy czasu miło wspominam tę książkę, choć faktycznie ma ten jeden minus, ten brak refleksji, wniosków, a skupienie się na opisaniu tego, że jest źle. Choć sposób pisania autora sprawił, że utkwiła mi w pamięci jako przedziwne fatalistyczno-optymistyczne coś ;)
      Poluj dzielnie na Fahrenheita! :) A ja poluję, czy raczej planuję - bo zaczęłam już planować listę życzeń na Gwiazdkę - na "Październikową Krainę" - to się może wydawać przedziwne, ale Bradbury napisał opowiadania grozy! Jestem bardzo ciekawa jak mu to wyszło.

      Usuń