środa, 26 marca 2014

Suzanne Collins „Kosogłos”

Atmosfera się zagęszcza, konflikt eskaluje, a Katniss Everdeen nie wie, czy może komukolwiek ufać - czyli czas na zakończenie trylogii „Igrzyska śmierci”. Co czeka na czytelnika? Główna bohaterka zgrabnie podsumowuje sytuację, w której się znalazła: „Jeszcze jedna siła, z którą trzeba się zmagać. Jeszcze jeden potężny gracz, który postanowił wykorzystać mnie jako pionek we własnej rozgrywce, chociaż przecież nic nigdy nie idzie zgodnie z planem. Najpierw organizatorzy igrzysk zrobili ze mnie gwiazdę, a potem pośpiesznie usiłowali dojść do siebie po numerze z trującymi jagodami. Prezydent Snow próbował wykorzystać mnie do stłumienia zarzewia rebelii i w rezultacie każdy mój ruch przyczynia się do wybuchu pożaru. Rebelianci uwięzili mnie w metalowych szczypcach i wyciągnęli z areny, abym została ich Kosogłosem, lecz przeżyli szok, kiedy się okazało, że mogę nie zechcieć skrzydeł. Teraz Coin, ze swoją garścią cennych bomb atomowych i świetnie funkcjonującą państwową machiną, przekonała się, że ma więcej trudności z oswojeniem Kosogłosa niż z jego złapaniem. Ale to właśnie ona najszybciej się zorientowała, że mam własne plany i dlatego nie wolno mi ufać. Pierwsza publicznie napiętnowała mnie jako zagrożenie.” (s. 62).

◊◊◊

1. Przód okładki zaprojektowanej
przez Elizabeth B. Parisi.
Kto zgadnie, w czym „Kosogłos” przypomina mi jedną z książek Lucy Maud Montgomery (o ile się nie mylę, to „Rillę ze Złotego Brzegu”)? To, jak zdecydowała się pokazać wojnę Suzanne Collins wpasowuje się według mnie w zdanie, którego autorką jest Montgomery: „Wojna nie jest paradą pięknych uniformów”. Wdzięczna jestem, że w „Kosogłosie” nie obserwujemy wyluzowanych bohaterów, którzy po śniadaniu od niechcenia wybierają się pokonać wroga, a wieczorem uśmiechnięci zasiadają przy wielkiej uczcie (ze związanym Kakofoniksem pod drzewem), by potem zapaść w błogi sen. Collins ukazuje to, co w konfliktach najstraszniejsze oraz, wydaje mi się, że całkiem trafnie, opisuje jak wojna trwale niszczy ludzi, bezpowrotnie zmienia. I tak jak u Lucy Maud Montgomery, wraz z rozwojem wątku wojny w książce, bezpowrotnie znika nastrój komfortu i radości. Co prawda trudno poprzednie tomy trylogii „Igrzyska śmierci” nazwać radosnymi, jednak dopiero w tym ciężko mi było znaleźć chociaż chwilę oddechu od przygnębiających wydarzeń. Bardzo ciekawe jest także to, co obserwujemy już na samym początku, kiedy Katniss trafia do siedziby rebeliantów: postępowanie obydwu stron konfliktu jest niezwykle podobne i to nie tylko dlatego, że wszyscy chcą wykorzystać główną bohaterkę do manipulowania obywatelami Panem. Trochę miejsca jest w tej powieści poświęcone zagadnieniu propagandy i jej roli podczas wojny i przyznam, że mnie to zainteresowało. Mniej krwawy, ale za to obślizły aspekt wojny. Z odrobiną absurdu - zwłaszcza, jak czytelnik wyobrazi sobie naszą Miss Niemedialności w roli Kosogłosa zagrzewającego rebeliantów do walki, podczas kręcenia filmów propagandowo-agitacyjnych (w skrócie zwanych propagitami - ach, czyżby ukłon w stronę Orwellowskiej nowomowy?) ;) Z propagandy oczywiście korzystają obydwie strony konfliktu: rebelianci tworzą przekazy z Katniss, Kapitol odpowiada filmikami z udziałem Peety - a jak w tym wszystkim odnajduje się para „nieszczęśliwych kochanków z Dwunastego Dystryktu”?

2. Informacje o fabule na
przednim skrzydełku okładki.
Niektórzy podkreślają, że głównym wątkiem trylogii „Igrzyska śmierci” jest trójkąt miłosny Katniss - Peeta - Gale i sercowe dylematy panny Everdeen. Jak dla mnie, jest to raczej coś epizodycznego i wcale autorka nie poświęca temu aż tyle miejsca, żeby trzeba było się tego obawiać (zaliczyłabym to na plus całej serii) ;) Główna bohaterka próbuje sobie odpowiedzieć na pytanie kogo kocha bardziej i odpowiedzieć w końcu znajduje. Po drodze jednak jej relacje komplikują się z obydwoma chłopakami, więc trudno mówić tu o przewidywalności. Chociaż, patrząc z perspektywy kogoś, kto zna już zakończenie całej historii, dostrzegam, że był moment, w którym między Katniss a jednym z kandydatów do jej serca pojawia się mała przepaść, pękniecie, coś jak zwiastun tego, że nic z tego związku nie będzie... Ciekawe są też fragmenty poświęcone zagadnieniu przyjaźni (która wcale nie jest łatwiejsza od miłości) i innym relacjom międzyludzkim. Mentor, przeciwnik, sojusznik - z nimi wszystkimi przyjdzie się skonfrontować głównej bohaterce. Niezmiennie cieszy mnie obecność fajnych postaci drugoplanowych, takich jak Finnick, Johanna, Boggs, czy bracia Castor i Pollux - dodają oni smaku całej opowieści. I odrobinę wzruszeń, podobała mi się np. scena, w której niemy Pollux gwizdaniem porozumiewa się z kosogłosami, czy ta z udziałem Johanny - kiedy Katniss wręcza jej oryginalny, pachnący prezent :) Natomiast wyznanie demaskujące działanie Kapitolu, na które odważył się Finnick, było wręcz szokujące i całkowicie mnie zaskoczyło - cieszę się, że autorka rozwinęła tę postać pozornie beztroskiego, pustego chłopaka, który w rzeczywistości skrywa w sobie ból i tęsknotę za ukochaną. Czy nasza dziewczyna igrająca z ogniem mogła skończyć podobnie wykorzystana jak Finnick?

3. Przykładowa strona
powieści „Kosogłos”.
Katniss Everdeen jest naszym okiem i uchem w tej historii, to z jej narracji poznajemy przebieg zdarzeń i wysnuwamy wnioski o ludziach, których napotyka oraz o niej samej. Wciąż bardzo lubię tę postać ^_^ Za niepoprawność, charakterek, ale także za to, że popełnia błędy, czy że daje się ponieść młodzieńczej naiwności. Życie zafundowało jej przyspieszony kurs dojrzewania i trzeba przyznać, że główna bohaterka „Igrzysk śmierci” nieźle sobie radzi z kłodami rzucanymi jej pod nogi. A nawet nie traci cudnej ironii przy komentowaniu zdarzeń ;) Z drugiej strony, jest tylko młodą dziewczyną, której przyszło się zmierzyć z okrucieństwem wojny. Pozostawia to mroczny ślad w jej snach, a raczej nocnych koszmarach. Obserwujemy też, jak stopniowo ugina się pod ciężarem, jak doprowadza ją to stanu obłędu - autorka świetnie, bardzo poruszająco opisała całe to emocjonalne i psychiczne cierpienie. W tym wszystkim, stać jeszcze Katniss na trafne spostrzeżenia i refleksje. Podoba mi się też to, że znajduje w sobie odwagę do zadawania pytań i szukania na nie odpowiedzi, nawet jeśli rozpatrywana kwestia brzmi: „Jak miałabym wesprzeć dystrykty, skoro każdy mój ruch owocuje cierpieniem i śmiercią?” (s. 17). Poza tym, muszę przyznać, że przypadła mi do gustu jej metafora „szalonego kota” (Kosogłos jako kot? - tak, to możliwe ;)): „Trzeciego wieczoru, podczas zabawy, odpowiadam sobie na pytanie, które mnie dręczy. „Szalony kot” to odzwierciedlenie mojej sytuacji. Ja jestem Jaskrem. Peeta, którego desperacko pragnę pochwycić, jest światłem. Dopóki Jaskier uważa, że ma szansę schwytania łapami ulotnej jasnej plamki, dopóty agresja aż z niego bucha. (Zupełnie jak ze mnie, odkąd opuściłam arenę, i dopóki wiem, że Peeta żyje.) Gdy światło gaśnie, Jaskier na moment traci orientację i zaczyna się przejmować, ale szybko dochodzi do siebie i znowu robi swoje. (Tak stałoby się w moim wypadku, gdybym uznała, że Peeta zmarł.) Jaskier kompletnie się gubi tylko w jednej sytuacji - gdy nie wyłączam latarki, ale trzymam plamę światła na ścianie poza zasięgiem jego łap, tak wysoko, że nie ma szans nawet doskoczyć. Wtedy wędruje w tę i z powrotem, zawodzi, w niczym nie znajduje pociechy, nic go nie interesuje. Jest kompletnie do niczego, dopóki nie zgaszę latarki. (Właśnie to usiłuje uczynić Snow, tylko nie wiem, jaką formę przybiera jego gra.)” (s. 152-153).

4. „Pitu pitu” na tylnym
skrzydełku okładki.
Poza opisami wojennej propagandy, w powieści znajdują się fragmenty poświęcone walkom i bezpośrednim starciom. Krwawym i brutalnym. Mnie jednak bardziej niż te walki zainteresowało np. podwójne wykorzystanie motywu góry przez autorkę, tzn. najpierw obserwujemy rebeliantów w Trzynastce chowających się przed bombardowaniem w podziemnym schronie (no dobra, nie tyle wewnątrz góry, co w głębi ziemi), a potem ci sami rebelianci atakują przeciwników z Dwójki, znajdujących się wewnątrz góry zwanej Orzechem. Przy okazji potwierdza się powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i to, o czym wspominałam wcześniej: że wojenne działanie obydwu stron konfliktu jest nieprzyjemnie podobne. Oczywiście, kiedy to rebelianci są atakowani przez Kapitol i kulą się w schronie przed bombardowaniem, to widzą oni, jakie to okrutne działanie. Natomiast skrupuły rebeliantów gdzieś znikają, kiedy planują oni atak na Orzech, chcą ostrzelać górę, wywołać lawiny i uwięzić przeciwników w ich schronie. Jakoś stwierdzenie, że na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone do mnie nie przemawia (a już upiorne po prostu jest stosowanie tej samej zasady do miłości!). Do tego jeszcze, mroczna strona Gale'a daje o sobie znać. Jakkolwiek rozumiem jego motywy, to zdecydowanie postawa Katniss jest mi bliższa:
- Nie wiesz, jak ci ludzie z Dwójki trafili do Orzecha - zauważam. - Mogli zostać zmuszeni do pracy, niewykluczone, że są przetrzymywani tam wbrew własnej woli. Część z nich to nasi wywiadowcy. Ich też chcesz zabić?
- Tak, jestem gotów poświęcić kilka osób, żeby zgładzić resztę - potwierdza [Gale]. - A gdybym był tam szpiegiem, powiedziałbym: „Wywołacie lawiny!”
(...) Może gdybyśmy byli szpiegami i mieli możliwość wyboru, wszyscy byśmy tak postąpili. Ja [Katniss] pewnie tak, jednak podejmowanie takiej decyzji za innych ludzi i wobec tych, którzy ich kochają, świadczy o bezwzględności.” (s. 200). Prawda, że intrygujący dylemat? Jeżeli jesteście ciekawi, kto okaże się bardziej przekonywujący i na jaki ruch zdecydują się ostatecznie rebelianci, to zachęcam do sięgnięcia po książkę :)

5. Tył okładki zaprojektowanej
przez Elizabeth B. Parisi.
W „Kosogłosie” mamy okazję obserwować próbę zdobycia Kapitolu przez rebeliantów. Katniss także bierze udział w tych wydarzeniach, zostaje przydzielona do drużyny 451 (czyżby nawiązanie do Bradbury'ego?) - chociaż chyba nie na to liczyła ;) W tym momencie książki pomyślałam, że chyba przestałam rozumieć do czego zmierza autorka i co właściwie chce nam opowiedzieć... Fabuła jest wciąż wciągająca, akcja jest emocjonująca i pełna zaskakujących zwrotów (zakończenie trylogii uważam za satysfakcjonujące), jednak nagle to wszystko zaczyna budzić moje „ale”. Treść trochę za bardzo zaczyna przypominać mi filmy akcji (i to te nieco kiczowate), w ogóle jakby pisana była pod kątem scenariusza ekranizacji, sporo jest wstawek sensacyjno-widowiskowych. Niby to nic złego, „ale”... Rozumiem, że w ten sposób Suzanne Collins chciała zapewne pokazać okrucieństwo, bezsens wojny, walki przekształcającej się w jatkę. Chociaż nie, właśnie nie rozumiem autorki i tego, jak rozkłada ona akcenty w tej książce. Brutalna dosłowność w pewnym momencie traci siłę swojego przekazu. Uważam, że bardziej wyrafinowane i „podstępne” ukazanie tego, jak konflikty i walki wyniszczają ludzi, silniej oddziaływuje na czytelnika i pozostawia w nim jakąś trwalszą myśl, odczucie. I jeszcze nagle wymowa całej historii, która wydawało mi się ma być antywojenna, skręca ku dziwnej sugestii, że wojna jest częścią człowieczeństwa i dopiero ewolucja ludzkiej rasy może to zmienić. Plutarch mówi pod koniec powieści do Katniss: „Jesteśmy kapryśnymi, głupimi istotami o marnej pamięci i wielkim talencie do samozniszczenia. Ale kto wie? Może to właśnie to (...) Czas, który już pozostanie. Może jesteśmy świadkami ewolucji ludzkiej rasy.” (s. 360). Za bardzo mi to trąci pseudonaukowym gadaniem o mitycznym „genie zła”, które tylko odwraca uwagę od prawdy elementarnej: to ludzie swoimi decyzjami doprowadzają do wojen, nie ma żadnych „zewnętrznych” czynników (nie spotkałam się z żadnymi dowodami naukowymi na ten temat), na które można zepchnąć odpowiedzialność za konflikty. Szkoda, że autorka lepiej nie rozwija, zwłaszcza pod koniec powieści, tej płaszczyzny refleksyjno-symbolicznej. Według mnie zbyt skupia się na atrakcyjności powierzchni i niestety tylko stwarza pozory głębi. Oczywiście czytelnik wnioski może wysnuć sobie sam, ale ponieważ to jest jednak trylogia kierowana do młodzieży, to uważam że nie powinno się zostawiać wysnuwania wniosków tylko czytelnikowi. Pamiętając siebie z czasów młodzieńczych, wiem że to nie jest czas, w którym umie się precyzyjnie odczytywać ukryte znaczenia i Suzanne Collins mogła trochę bardziej dopomóc potencjalnej refleksji nad człowieczeństwem i wojną. Dodatkowo podziękowania autorki dla trójki (!) redaktorów, którzy jej pomagali, skierowało moje rozważania na nieprzyjemne tory: gdzie jest granica między literaturą a produktem? Ja chyba zaczynam rozumieć, dlaczego rozdziały w tej trylogii są tak precyzyjnie zaplanowane... Daruję sobie dalsze insynuacje, zaznaczę jednak, że pomimo całej mojej sympatii do tych trzech książek opisujących losy Katniss i autentycznej przyjemności związanej z ich czytaniem, pozostają we mnie mieszane uczucia - ale nic na to nie poradzę, że mam naiwną, romantyczną wizję pisarza jako tego, który przelewa na papier daną historię z głębi swej duszy i jego jedyną motywacją jest chęć jak najlepszego oddania szczegółów opowieści za pomocą słów ;)

Treść powieści jest bardzo dobra, jednak w moim odczuciu zasługuje tylko na 4/5 (zastrzeżenia mam głównie do tego, że to wszystko, co opisuje autorka, zwłaszcza sceny sensacyjno-widowiskowe, zdaje się być opisane samo dla siebie, a nie po to, aby opowiedzieć pewną większą historię). Podobnie oceniam wydanie. Okładka „Kosogłosa” (patrz zdjęcie nr 1.) podoba mi się najbardziej z całej trylogii (ładne, metaliczne tło i kosogłos w pełnej krasie), ale książka, tradycyjnie dla tej serii, jest niewygodna w trzymaniu i otwieraniu, stąd ocena 4/5.


autor: Suzanne Collins
tytuł: Kosogłos
tytuł oryginalny: Mockingjay
tłumaczenie:  Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz
seria: trylogia „Igrzyska śmierci”, tom 3
wydawca: Media Rodzina
projekt okładki: Elizabeth B. Parisi
oprawa: miękka ze skrzydełkami
wymiary: 20,5 × 13,5 × 2,3 cm
liczba stron: 376
waga: 453 g
cena: 34,90 zł
moja ocena treści: 4/5
moja ocena wydania: 4/5

PS Zdjęcia kosogłosa z przyczyn oczywistych nie posiadam. Podobnie z głoskułką. Ale za to mam przynajmniej portret mamusi kosogłosa, czyli samicy kosa:

Unoszę palec, jakbym chciała powiedzieć: „Zaczekaj, zaraz coś zobaczysz”, a potem gwiżdżę jak ptak. Kosogłos przekrzywia głowę i odgwizduje melodię. Ku mojemu zdumieniu, Pollux również gwiżdże kilka własnych nut, a ptak momentalnie odpowiada i jemu. Twarz Polluksa rozjaśnia niekłamany zachwyt. Z ochotą ciągnie tę melodyjną pogawędkę z kosogłosami, pewnie to jego pierwsza od lat rozmowa [jest awoksą i ma ucięty język]. Muzyka wabi kosogłosy, tak jak kwiaty wabią pszczoły, więc w krótkim czasie przylatuje ich z pół tuzina [czyli raptem sześć... ;)], siadają na gałęziach nad naszymi głowami. Pollux stuka mnie w ramię i gałązką wyskrobuje na ziemi: ZAŚPIEWASZ?” (s. 121)

6 komentarzy:

  1. Witaj. Żeś poleeeeeeeeciała. Nieźle długi tekst lecz po połowie zacząłem się nudzić. To tylko taka moja rada aby posty nie były tak długie. Ważne żeby było, krótko zwięźle i na temat:) Mimo wszystko dobrze piszesz więc będzie ok :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba kwestia gustu, bo ja wcale nie uważam, że musi być "krótko zwięźle i na temat" - wolę pisać "tak długo, jak mam ochotę, i na temat" :) Rozumiem, że niektórym może się to wydawać za długie, ale po co mam się ograniczać, skoro dla mnie blog to miejsce to wyrażania nie tylko własnych opinii, ale i robienia tego na sposób, który sprawia mi przyjemność? A ja lubię się rozpisywać, zwłaszcza jak dana książka mnie do tego inspiruje :) I chyba wciąż naiwnie wierzę, że jak ktoś czyta książki (a zakładam, że tacy ludzie odwiedzają blogi książkowe) to poradzi sobie z moim skromnym tekstem :)
      Zacząłeś się nudzić? To może następnym razem spróbuj czytać ze zrozumieniem i daj się porwać fali mego uwodzicielskiego monologu, a będziesz chciał więcej - taka moja mała rada ;P
      PS Nie za długi komentarz-odpowiedź? ;)

      Usuń
  2. Akurat to, że książka zaczyna przypominać film akcji to na moje oko zaleta :) kto wiem, może się skusze wreszcie i sprawdzę, czy te igrzyska są tak dobre, jak mówisz. Jak nie będą, to masz minusa ;)

    ps. pisz dłuższe posty, ledwie człowiek da się porwać Twojemu uwodzicielskiemu monologowi a tu już koniec :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet jeśli zaczyna przypominać kiczowaty film akcji? Chociaż tu nawet nie o film akcji mi chodziło, a coś, co nie wiem jak się nazywa, no taki film, co z grupki osób przeżywa jedna, a reszta po drodze idiotycznie ginie zeżarta przez "coś"... No mniejsza z tym. Czytaj, czytaj! Nie mogę się doczekać, aż będziesz musiał odszczekać tego minusa ;)
      PS No patrzcie go, taki zachłanny, a swoich czytelników zaniedbuje i w nieskończoność każe czekać na kolejny wpis! ;)

      Usuń
  3. Kiczowate filmy akcji to mój ulubiony gatunek :) To o co Ci chodzi to jest horror, a konkretnie slasher. Hmm, może najpierw filmy igrzyskowe obejrzę, a potem przeczytam książkę... ;)
    Moje liczne grono wiernych czytelników musi czekać do soboty na nowy wpis, z przyczyn, jak to się mówi, technicznych :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym, że film "Kosogłos" dopiero czeka na premierę (chyba jesień tego roku) i z tego, co widziałam, to jeszcze został podzielony na dwie części (modny ostatnio zabieg), więc lepiej zacząć od książek. I serio, lepiej zacząć od książek, bo widziałam pierwszy film i zdecydowanie łatwiej się w nim połapać znając powieść. Film trochę traci w porównaniu z książką, ponieważ jesteśmy odcięci od pierwszoosobowej narracji głównej bohaterki, jej myśli i uważam, że sporo rzeczy przez to umyka.
      Ach, jak daleko do soboty!

      Usuń