niedziela, 24 maja 2015

Carlos Ruiz Zafón „Cień wiatru”

Przykro mi, ale „Tajemnicza mapka nr 2” musi na razie pozostać bez oficjalnego rozwiązania, ponieważ chwilowo przeszła mi ochota na pisanie o książce, której ona dotyczy. Jest to bardzo dobra powieść i zapewne kiedyś wrócę do niej z ogromną przyjemnością, jednak dzisiaj postanowiłam skupić się na innym tytule i liczyć na to, że nikt nie zauważy tej jakże subtelnej zmiany tematu ;) Po kurzący się „Cień wiatru” sięgnęłam kierowana myślą „chcę w końcu ruszyć zaległości i odzyskać trochę miejsca na półce”, a podskórnie przeczuwałam, że pożegnam się z dziełem Carlosa Ruiza Zafona bez większego żalu. Nie pomyliłam się. Czas, aby „Cień...” przeminął z wiatrem!
   
◊◊◊
   
1. Przód okładki zaprojektowanej
przez Marynę Wiśniewską (autorem
zdjęcia jest Francesc Català-Roca).
Całkiem szybko od rozpoczęcia czytania doszłam do wniosku, że książka jest kierowana raczej do młodszych czytelników. Pomimo tego, że pojawiają się w niej także dorosłe postacie, to jednak najsilniejszy akcent pada na młodszych bohaterów i ich pierwsze miłości. Jestem w wieku, w którym co najwyżej mogę stwierdzić, że romantyczne historie osiemnastolatków są urocze i słodkie (częściej jednak: irytujące i męczące), ale nie umiem się już nimi prawdziwie ekscytować, więc miałam z „Cieniem wiatru” poważny problem. Zwłaszcza, że pan Carlos, w nieskończonej swej uprzejmości, umieścił w książce aż dwie takie historie i - o zgrozo! - bliźniaczo podobne. Mam poważne wątpliwości, czy tak dobitne pokazanie analogii między losami Daniela i Beatriz oraz Juliana i Penelopé było mi do szczęścia potrzebne. Poza skupieniem się na perspektywie młodszych postaci, młodzieżowość tej powieści przejawia się też w... no dobra, mam poważny problem, żeby to jakoś zdefiniować, bo to kwestia raczej pewnego wrażenia: podczas czytania po prostu czułam, że jest to powieść młodzieżowa (nawet jeśli dla tej starszej młodzieży). Ostatnio miałam podobnie przy „Księciu i żebraku” Marka Twaina - książka mi się podobała, ale jednocześnie bardzo wyraźne było dla mnie, że to już nie moja kategoria wiekowa. Wracając do „Cienia...”: może to wina dość czarno-białego ukazania świata i postaci, pewnych uproszczeń? Sygnalizowania trudniejszych tematów, ale nie zgłębiania ich? Czy w końcu: takiego, a nie innego zakończenia całej opowieści, z naciskiem na szczęśliwe zakończenie? Podejrzewam, że gdybym przeczytała tę książkę w momencie, w którym ją dostałam (ponad 9 lat temu), to prawdopodobnie nie czułabym takiego dystansu wobec całej historii i łatwiej byłoby mi się wczuć w losy Daniela Sempere. Z drugiej strony mam dziwne wrażenie, że to nigdy nie była książka dla mnie.
   
2. Przykładowa strona „Cienia wiatru”.
Najbardziej rozczarowało mnie to, że wbrew powszechnej opinii, nie jest to książka o książkach. Cmentarz Zapomnianych Książek jest tu tylko wspomniany przy okazji znalezienia/chowania przez Daniela dzieła Juliana Caraxa, a naprawdę liczyłam, że będzie to bardziej rozwinięty wątek. I niby główny bohater oddaje się poszukiwaniom autora znalezionej przez siebie książki, ale na dobrą sprawę sama książka, jak i Carax-pisarz są tylko pretekstem do wywleczenia opowieści o młodzieńczej miłości Juliana. Nie ma tu żadnych pogłębionych refleksji na tematy okołoksiążkowe, nawet tych, które w kontekście fabuły wydawałyby się oczywiste - czyli ani słowa o relacji pisarz - dzieło, o roli czytelnika, żadnych pytań o zależność między talentem a sławą i odpowiedzi na: czy bycie niszowym świadczy o niedocenionym talencie? Jaka książka jest dobra, a jaka zła - czy wszystkie zasługują na to, żeby trafić na Cmentarz Zapomnianych Książek? Szkoda też, że Carlos Ruiz Zafón nie pokusił się o sfabrykowanie fragmentów utworu Juliana Caraxa - może wtedy czytelnik miałby jakiekolwiek szanse na zrozumienie, czym tak zachwycił się podczas lektury młody Daniel. Dzieło Caraxa ma taki sam tytuł, jak książka Ruiz Zafona, jednak w moim odczuciu niewiele to wnosi do całości, bo właśnie nic nie wiemy o fabule „Cienia wiatru” Caraxa, więc jak tu niby doszukiwać się np. szkatułek, odbić, klamr kompozycyjnych? Po lekturze zostałam z myślą, że motyw książki był tylko dekoracją, którą łatwo dałoby się zastąpić czymś innym, np. fabuła mogła zostać osadzona w środowisku producentów pasztetu, a Daniel mógł z zapałem poszukiwać autora sekretnego przepisu na przepyszny pasztecik, którego skosztowanie zmieniło jego życie ;) Natomiast zagrywka z umieszczeniem w powieści Cmentarza Zapomnianych Książek jest niczym więcej, jak zwykłym mizdrzeniem się do czytelnika - bo tylko ktoś bez serca nie wzruszy się na myśl o miejscu, gdzie trafiają niechciane książki, nieprawdaż? No cóż, najwyraźniej nie mam serca. Chociaż bardziej prawdopodobne jest to, że nie lubię tanich zagrywek i mizdrzenia. Nie lubię także pseudogłębokich myśli, rzucanych jak slogany, które - jak się nad nimi zastanowić - to nie mają większego sensu, lub wymagałyby doprecyzowania - czego autor jednak nie robi (bo i po co? Przecież i tak będą krążyły po Internecie jako złote myśli). Nie przemówiły do mnie zdania typu: „Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec.” (s. 15) - czyli, jak strzegę sekret przed łotrami, to jest on gówno warty? Na czym ma tu polegać wartość sekretu i tych ludzi? Albo słowa Klary: „Nigdy nikomu nie ufaj, Danielu, a tym bardziej ludziom, których podziwiasz. Bo nie kto inny, a właśnie oni zadadzą ci najboleśniejsze rany.” (s. 28) - to chyba zależy od tego, za co kogoś podziwiamy: czy za cechy charakteru, czy za zdobyty majątek, znajomości oraz jak bardzo jesteśmy w swym podziwie bezkrytyczni, a najboleśniejsze wydają mi się rany zadane przez tych, których kochamy - i owszem, możemy ich przy okazji podziwiać, ale to chyba emocjonalna więź czyni rany bolesnymi. Nawet sztandarowy cytat budzi moje mieszane uczucia: „Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie (...)” (s. 229) - zgadzam się, że to, co damy radę z książki wyczytać, zależy od tego, co w nią „włożymy”, czyli od naszych umiejętności i możliwości dostrzegania, wyciągania wniosków itp., ale lustro za bardzo kojarzy mi się z narcyzmem - a ja nie czytam książek po to, żeby utwierdzać się w przekonaniu na własny temat, czy o tym, co już wiem, ale po to, żeby z pomocą tego, co już mam w sobie dostrzegać nowe rzeczy. Poszerzać perspektywę - a nie: wdzięczyć się do zwierciadełka.
   
3. Nie tyle uwiódł mnie na tym
zdjęciu kot, co kontrast między
światłem, a cieniem.
Język i styl narracji znacząco wpłynęły na fakt, że poczułam się lekturą „Cienia wiatru” umęczona. Pozornie prosty i czytelny język miał niestety tendencję do puszenia się i wpadania w patos - i w moich oczach nie usprawiedliwia tego młody wiek głównego bohatera-narratora, bo to było po prostu nieznośne (nawet jeśli realistyczne - i realizm można przedawkować). Robiło się dziwnie, kiedy autor upiększał tekst metaforami - bo chociaż je lubię i zachwycałam się nimi u F. Scotta Fitzgeralda (w „Wielkim Gatsbym”, czy w „Czuła jest noc”), tak tutaj nie umiałam zareagować inaczej, jak grymasem, podczas czytania np. [o zapalaniu świecy]: „Bańka miedzianego koloru rozbłysła w moich rękach i wydobyła z ciemności tańczące kontury ścian pokrytych łzami wilgoci, zawalone stropy i wyrwane z zawiasów drzwi.” (s. 324), a dalej jest jeszcze lepiej, hi hi: „(...) kolejno je zapalając, wywołując poświatę bursztynowego światła, unoszącego się w powietrzu jak pajęczyna w potrzasku nieprzeniknionych ciemności” (s. 324). Niektóre porównania same w sobie aż takie złe się nie wydają, ale chyba stawały się dla mnie zupełnie niestrawne, ponieważ wpisane były w tę konkretną, męczącą narrację. Wyrwane z kontekstu brzmią nawet znośnie, jak te słowa: „Owego roku jesień okryła Barcelonę warstwą opadłych liści, poruszającą się po ulicach jak skóra węża.” (s. 89). Chociaż oczywiście - żeby było jasne - nie dorównują poziomowi Fitzgeralda. Narrację uważam za zbyt rozwlekłą i mało treściwą - pada dużo mało sycących słów. Styl opowieści skojarzył mi się z manierą hiszpańskiej telenoweli, gdzie najdrobniejszej scenie poświęca się zbyt wiele uwagi. Do tego, nie lubię być traktowana przez autora jak kretynka, która nie umie dodać dwa do dwóch, a Carlos Ruiz Zafón, ze swoim pedantycznym tłumaczeniem wszystkiego, tak mnie niestety potraktował. Przeszkadzał mi także brak zgrabnej kompozycji całego utworu. Nie układało mi się to tak ładnie w całość, jakbym sobie tego życzyła. Wyłaziło szwami na boki. Często zastanawiałam się, po co autor o tym, czy owym pisze. Próba różnicowania narracji przez zmianę narratora, czyli wprowadzenie zapisków Nurii Monfort, moim skromnym zdaniem się nie powiodła (z tego, co pamiętam, dużo lepiej ze zmianami narracji poradził sobie Bram Stoker w „Draculi”). Różnice były tak nieczytelne, że zapominałam iż czytam zapiski Nurii (a swoją drogą, czy nie była ona nazbyt wszechwiedząca w tych swoich notatkach?).
     
4. Strony zapisane kursywą
okazały się torturą dla moich oczu.
Kolejna porcja moich zastrzeżeń dotyczy postaci (ale na pociechę powiem, że pojawi się też światełko pośród tych cieni), które zostały scharakteryzowane bardzo powierzchownie i do tego czarno-biało. O większości bohaterów przewijających się przez karty powieści trudno cokolwiek powiedzieć - cokolwiek, co wychodziłoby poza łatki przypięte na początku (to jest: przy wprowadzaniu danej postaci) przez autora, więc o odkrywaniu drugich oblicz (w sumie to i pierwszych...), czy niuansów ludzkiej psychiki lepiej zapomnijcie. Podziału na tych „dobrych” i tych „złych” również nic nie burzy. Zaskoczył mnie jedynie inspektor Fumero, kiedy okazało się, iż nie jest tylko brutalnym głupkiem, ale umie utkać sieć intryg - stał się wtedy podwójnie przerażający. Całkiem nieźle wypada Fermín, ponieważ jest dość zabawny i wprowadza trochę życia. Naprawdę cieszyłam się, że towarzyszył nijakiemu Danielowi, bo po prostu ratował sytuację (a tym tekstem o pensjonariuszach przytułku nawet mnie rozbawił: „Myślałem, że ich kupię sugusami, ale biorą je za czopki.” (s. 274) ;)). Młody Sempere natomiast - co za niespodzianka! - osłabiał mnie na każdym kroku. A to brakiem zdecydowania, co do szukania informacji o Caraksie, a to naiwnością i niedoborem logiki w działaniu - chociaż mam wrażenie, że te uwagi powinnam bezpośrednio kierować do autora. Hm, prawdę mówiąc, to na miejscu Carlosa Ruiza Zafona postać Daniela zwyczajnie bym z „Cienia wiatru” wycięła. Całkowicie. Chłopak psu na budę był potrzebny i tylko spychał na dalszy plan ciekawszy wątek - uważam bowiem, że świetną osią powieści byłby motyw przeplatających się losów pięciu przyjaciół z dzieciństwa. Teraz też jest to jakoś pokazane, ale jednak w tle, a to się nadaje na główny wątek. Na wspomniane światełko pośród cieni składa się właśnie historia tych przyjaciół, a dopełniają je takie ciekawe, drobne wstawki na temat różnych bohaterów - które zdają się wymykać autorowi wbrew jego woli - a dotyczące samotności, trudnych uczuć i emocji, czy przemocy. Przy tej ostatniej nie podobało mi się jednak, że Ruiz Zafón pokazując „dziedziczenie przemocy” (czyli: mężczyzna bije żonę, bo jego ojciec bił matkę), jednocześnie usprawiedliwia tym dziedziczeniem sprawcę. Wyszło, jak wyszło, czyli słabo, ale pewien potencjał do poruszenia niełatwych zagadnień i refleksji na ich temat był.
   
5. Jak dla mnie, zdjęcia ilustrujące
powieść lepiej zbudowały klimat
Barcelony niż tekst powieści...
Postanowiłam napisać jeszcze osobno parę słów o postaciach kobiecych, które oczywiście także są słabo przedstawione, ale no właśnie: mam wrażenie, że są jeszcze słabiej i nudniej ukazane niż męskie postacie, a co gorsza bardzo stereotypowo. Praktycznie wszystkie kobiety w „Cieniu wiatru” są definiowane przez mężczyzn w kontekście których się pojawiają, nie pełnią w książce samodzielnych funkcji i ograniczają się do dwóch ról: matki/żony i kochanki/dziwki. Wzięłam pod uwagę czas i miejsce akcji powieści, ale ponieważ w przypadku innych elementów „Cienia...” autor nie wykazuje się jakoś szczególną zdolnością obserwacji i trafnością spostrzeżeń, to nie widzę powodu, dla którego akurat w przypadku charakterystyk postaci kobiecych miałabym przypisywać mu umiejętność oddania realiów opisywanej epoki i kultury. Zresztą, postrzeganie kobiet tylko przez te dwie role społeczne nie oddaje całej prawdy o kobietach, a co najwyżej pokazuje ograniczony sposób postrzegania (niektórych) mężczyzn. Dobry pisarz zajrzałby za fasadę, ukazał świat kobiecych spraw - nawet jeśli tylko tych błahych i codziennych, zastanowił nad kobiecym punktem widzenia - kluczowe słowa to „dobry pisarz”. Fakt, że narratorem jest młody chłopak nie usprawiedliwia w moim odczuciu ograniczenia się do płaszczyzny stereotypu, a poza tym są jeszcze zapiski Nurii - w nich autor mógł spróbować zagłębić się w kobiecą psychikę. Muszę przyznać, że jedna z żeńskich postaci nieco się wyróżnia na tle pozostałych, ale w sumie to stanowi wyjątek potwierdzający regułę. Mam na myśli Klarę Barceló. Ciekawe jest to, że została ona przedstawiona jako ta, która ma kochanków (czyli jakby jako strona czynna, dominująca w relacjach damsko-męskich), a nie jak ta, która jest kochanką jakiegoś mężczyzny. W postaci Klary jest jednak sporo zmarnowanego potencjału: autor zamiast stworzyć np. intrygującą (cudownie tragiczną) niewidomą antykwariuszkę robi z panny Barceló życiową frustratkę - i to jeszcze taką oto śliczną wysnuwając sugestię, co do źródła jej goryczy: „Czasami myślę, że wciąż czeka, aż ów zauroczony piętnastoletni Daniel przybędzie adorować ją w cieniu.” (s. 514). Czyli zamiast bohaterki z pasją do książek otrzymujemy kobietę przegraną - bo nie odpowiedziała na uczucie nastoletniego, młodszego od niej o dziesięć lat, chłopca. Ślepota, która mogła być cechą ją wyróżniającą i np. symbolizującą wyczulenie pozostałych zmysłów i przenikliwość, jawi się bardziej jako piętno podkreślające inność oraz niewpasowanie się w społecznie akceptowalne role (jako kara za urażone męskie ego?). Zastanawiałam się jeszcze nad tym, czy pewną brutalizację scen intymnych także potraktować jako konsekwencję ograniczonego spojrzenia na kobiety (z perspektywy dominującego samca), ale doszłam do wniosku (w końcu nie muszę być znowu aż tak tendencyjna ;)), że w moim odczuciu panu Carlosowi po prostu brakuje finezji i zmysłowości, aby opisać namiętność inaczej niż - wybaczcie słownictwo - rżnięcie na podłodze. A swoją drogą, autor ma chyba jakiś fetysz podłogi... co nie zmienia faktu, że sceny erotyczne wypadają słabo i raczej żenująco.
   
6. „Secesyjna kamienica z werandami
i balkonami” - jedno ze zdjęć, których
autorem jest Francesc Català-Roca.
Na dole tylnej okładki (patrz zdjęcie nr 7.) widoczne jest śmiałe stwierdzenie, że „Wielokrotnie nagradzany [serio?!] Cień wiatru porównywany bywa do prozy Arturo Peréz-Reverte i Umberto Eco.” - szkoda, że nie dodano przez kogo porównywany i na jakiej podstawie, bo może wtedy nie brzmiałoby to, jak przypadkowy zlepek nazwisk... Ponieważ jestem po ponownej lekturze „Imienia róży” (tak, tak, „Tajemnicza mapka nr 2” nie kłamie ;)) tego ostatniego pisarza, myślałam żeby zestawić te dwie książki i ocenić jak wypadają poszczególne składowe obydwu powieści. Z pomysłu zrezygnowałam, bo byłoby to bardzo monotonne zestawienie - na korzyść Umberto Eco. Zabawne jest to, że nawet scena erotyczna jest ciekawiej opisana w „Imieniu róży” - książce, której akcja dzieje się w klasztorze! ;) A tak naprawdę to porównywanie nie ma sensu, bo to dwie różne ligi - spróbujcie zgadnąć, kto - moim skromnym zdaniem - gra w lidze „literatura”, a kto w „czytadło”? No właśnie.
    
    
7. „Jedna książka może zmienić
życie człowieka...” - oh really?
Jak na pokaźną liczbę zastrzeżeń, które mam względem „Cienia wiatru”, to oceniłam jego treść wyjątkowo wysoko, bo na 3/5, głównie za sprawą dostrzeżenia w całej historii pewnego potencjału - co prawda niewykorzystanego, ale i tak zaintrygowała mnie opowieść o losach pięciu przyjaciół z dzieciństwa. Podobał mi się także nastrój grozy czający się pod pozornie łagodną, urokliwą powierzchnią, który przywiódł mi na myśl klimat hiszpańskich filmów - horrorów (kompletnie się na nich nie znam, ale przecież to nie przeszkadza w tym, żebym miała jakieś wyobrażenie o ich klimacie ;P). Ponadto, obawiam się iż zadziałał „efekt telenoweli” - powieść ma ponad 500 stron, a to wystarczy, żeby przyzwyczaić się nawet do beznadziejnych postaci... Tak, siła przyzwyczajeń jest przerażająca! Zdradzę, że około 200 strony chciałam porzucić dzieło Carlosa Ruiza Zafona bez żalu. Dlaczego tego nie zrobiłam? Bo byłam bardzo głupia i naiwna: liczyłam, że wątek Cmentarza Zapomnianych Książek powróci i będzie rozwinięty oraz czekałam na Wielką Tajemnicę/Myśl/Przesłanie itp., które wszyscy zdają się w tej książce dostrzegać :/ Wydanie „Cienia wiatru” dostało ode mnie ocenę 4/5. Zdjęcie na okładce niezbyt mnie zachwyca, ale fotografie ilustrujące tekst uważam za całkiem klimatyczne (patrz załączone zdjęcia). Grzbiet książki jest trochę zbyt kanciasty, a litery treści jakby słabo skontrastowane z tłem (a może upływ czasu zrobił swoje?), ale nie wpłynęło to aż tak na moje postrzeganie sposobu wydania tej powieści. Czemu sama zaczynam się dziwić, bo jeszcze mogę dorzucić garść błędów, które wyłapałam. Na początku „Cienia...” przeszkadzało mi dziwne liczenie lat: kiedy Daniel ma 18 lat przywoływane są wydarzenia z czasów, gdy miał ich 10 i to słowami „sześć lat temu”. Nawet na jednej ze stron (70) pada zarówno „pewnego poranka sześć lat temu” (wers 11) i „owej nocy sprzed ośmiu lat” (wers 30) - w odniesieniu do dnia zdobycia i przeczytania książki Caraxa (czyli co? najdłuższy dzień świata, który między porankiem a nocą mieści dwa lata?! I to „wstecznie” o_O). Niby drobiazg, ale wybijał mnie z rytmu czytania. Kolejne dwa błędy pojawiają się w wypowiedziach Fermina, więc nie jestem pewna, czy nie są celowe (że niby nie był taki bystry), ale mam wątpliwości: [o kinie] „Mnie ta siódma muza ani ziębi, ani grzeje.” (s. 97) - kino/film nazywa się „dziesiątą muzą”, bo klasycznych muz olimpijskich było dziewięć; natomiast na stronie 214 jest według mnie błędnie użyte „nomen omen”: „Niebawem pojawia się i daje o sobie znać ponura postać, przedstawiająca się jako Laín Coubert, zapożyczając to imię i nazwisko od jednego z bohaterów ostatniej powieści Caraxa, nomen omen będącego samym księciem piekieł.” (na czym polega częsty błąd przy użyciu tego zwrotu możecie przeczytać w jednym z odcinków „Obcego języka polskiego”). Raziły mnie też zbyt współczesne przekleństwa, bo prostackie słówko „zajebisty” jakoś słabo pasuje mi do akcji rozgrywającej się w latach powojennych. Więcej grzechów nie pamiętam ;)
   
   
autor: Carlos Ruiz Zafón
tytuł: Cień wiatru
tytuł oryginalny: La Sombra del Viento
tłumaczenie: Beata Fabjańska-Potapczuk, Carlos Marrodán Casas
wydawca: Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
miejsce i rok wydania: Warszawa 2005 (wydanie I)
ilustracje (zdjęcia): Francesc Català-Roca
projekt okładki: Maryna Wiśniewska
oprawa: miękka
wymiary: 20,5 × 14,5 × 3,8 cm
liczba stron: 520
waga: 570 g
cena: 29,90 zł*
moja ocena treści: 3/5
moja ocena wydania: 4/5
   
* Jest to cena okładkowa, ja dostałam swój egzemplarz na Gwiazdkę w 2005 roku (na własne, wyraźne życzenie, więc o niezbyt trafiony prezent mogę winić co najwyżej siebie). 
   
PS Jedna rzecz autentycznie mnie zaskoczyła, chociaż nie jest to zasługa autora - to znaczy on napisał te słowa, ale bardziej zdziwił mnie fakt, że w ogóle znalazłam je w „Cieniu wiatru”. Kiedy na stronie 350 przeczytałam „Są osoby, które się pamięta, i osoby, o których się śni.” to aż parsknęłam rozbawiona, ponieważ osoba, która kiedyś przytaczała mi to zdanie raczej sprawia wrażenie, że kijem „Cienia...” nie tknie ;P Hm... W sumie to teraz nie wiem, czy Pan Miś podczytywał potajemnie dzieło Carlosa R.Z. i nie chciał się do tego przyznać, czy może był zupełnie nieświadom źródła cytatu? Ot, zagadka. A swoją drogą, pomimo że to całkiem zgrabna myśl, to powiedziałabym raczej: są osoby, o których trudno zapomnieć i śni się o nich nawet na jawie :)
   
PS2 W sumie dziwne poczucie czasu w „Cieniu wiatru” nie powinno mnie już dziwić, bo w tym tygodniu odebrałam książki z zamówienia, które było realizowane w przeciągu tygodnia - trwającego miesiąc ;) Najważniejsze, że w końcu dotarły. Od góry:
- Jane Austen „Mansfield Park” (dlaczego jedna z moich ulubionych powieści tej autorki musi mieć najbrzydszą okładkę w serii?! Chyba się popłaczę...),
- Chinua Achebe „Nie jest już łatwo” (czyli z pomocą tego nigeryjskiego pisarza stawiam pierwsze, nieśmiałe kroki na literacko nieznanym przeze mnie kontynencie),
- Elizabeth Gaskell „Niesamowite historie” (tom z serii „Biblioteka Grozy” - jestem ciekawa, jak ta pisarka poradziła sobie z budowaniem nastroju niesamowitości i z formą opowiadania),
- Jeffery Deaver „Kolekcjoner Skór” (do kompletu z „Kolekcjonerem Kości”).
   
    
Te moje nowe nabytki zajmują trzy razy tyle miejsca, ile zwolniło się przez usunięcie „Cienia wiatru”, więc system porządkowania półek muszę jeszcze dopracować ;)

14 komentarzy:

  1. Zafon jeszcze przede mną, ale jakoś mi do niego nie jest po drodze. A chce wyrobić sobie o nim własne zdanie. Deavera zazdroszczę. Sama poluje na drugi tom serii i jakoś bez powodzenia. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba ciężko będzie Ci wyrobić sobie zdanie o Zafonie, skoro do niego masz nie po drodze - a może to już samo mówi za siebie? ;)
      Jeżeli przez "drugi tom serii" masz na myśli tego cholernego "Tańczącego trumniarza", to łączę się w bólu - ostatnio doszłam do wniosku, że to książka-widmo, któa nie istniej, bo też nie mogę jej dostać :) Ani wypożyczyć - w mojej bibliotece mają całkiem niezły zbiór Deavera, a którego tomu nie ma, no którego?

      Usuń
  2. Ja również nie czytałam jeszcze niczego tego autora, ale mam w planach właśnie tę książkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początek to chyba dobry wybór, bo "Cień..." wydaje się być sztandarowym dziełem tego autora. Chociaż z drugiej strony pewnie trzeba by zapytać kogoś, kto zna całą twórczość Zafona, na ile "Cień wiatru" jest reprezentatywny i jak wypada na tle innych książek.

      Usuń
  3. Cześć, nominowałam Cię do LBA- Liebster Blog Award. Szczegóły znajdziesz na: http://kaniafrania.blogspot.com/2015/08/nominacja-lba.html . Zapraszam do zabawy! ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za nominację dziękuję, ale obawiam się, że w najbliższym czasie nie dam rady z niej skorzystać - ale jakby co, to Twoje pytania zostawię sobie na czarną godzinę (a może powinnam napisać "białą"? bo obecna moja zapaść blogowa, to już chyba "czarna godzina"?...) :)

      Usuń
  4. Wspaniała recenzja ! Jestem właśnie na ok 200 stronie cienia wiatru i tez mam ochotę porzucić lekturę gdyż zaczęła mnie męczyć..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać, że to jednak miłe iż kogoś jeszcze męczy ta kultowa powieść - chociaż oczywiście mało satysfakcjonującej lektury współczuję. A umiesz porzucać niedoczytane książki? Bo ja chyba wciąż mam z tym problem.

      Usuń
  5. Robie mały odkop, bo w książce znalazłem ten błąd z wyrażeniem „nomen omen”. Wydaje mi się, że są to błędy wynikające z przekładu, tak samo jak „siódma muza” w oryginale było chyba francuskie „septième art” co dosłownie tłumacząc znaczy „siódma sztuka”… Ja jeszcze nie skończyłem czytać, ale jak na razie jestem zachwycony lekturą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błędy są "podstawówkowe", co nie za dobrze świadczy o przekładzie... A czy "siódma sztuka" ma więcej sensu? Że niby jest sześć tych klasycznych działów sztuki?
      PS Proszę, udawajmy, że nie odpowiadam z półrocznym poślizgiem ;)

      Usuń
  6. Dla mnie Cień wiatru to rewelacja. Czytałam także Grę Anioła, Więźnia Nieba i Marinę (spoza serii), a teraz czytam Labirynt duchów. Mam w planach przeczytać wszystkie książki tego autora. Szkoda, że jest ich tak mało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I nic w książce cię nie drażniło? Nawet ta biblioteka (Cmentarz Zapomnianych Książek, o ile się nie mylę), gdzie książki były przechowywane byle jak, niczym na wysypisku śmieci (gdzie po prostu by butwiały)? No nic to, zawsze miło widzieć ludzi, którzy umieją zachwycić się książką.
      Skromnych zasobów twórczości autora współczuję - ja zawsze miałam ten problem z Jane Austen, która niestety nie zostawiła po sobie zbyt wielu powieści.

      Usuń
  7. Kompletnie Pani nie wyczuła nastroju książki. Aż dziwne, że kobieta nie potrafi pozwolić sobie na zanurzenie i otulinie się mgłą fantazji, tajemnicy i swego rodzaju odrealnienia.
    Uwielbiam te 2500 stron wszystkich 4 tomów. Czytam 3 raz od 2018 roku. Jest to historia, która mnie uzależniła.
    Chłonę te zabawy słowem ale to już zasługa przekładu i tu niestety muszę przyznać, że druga cześć jest słabsza.
    Życzę Pani, by kiedyś do niej wróciła ta historia i trafiła na mniej zimny i pragmatyczny czas w życiu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako człowiek o wysokiej wrażliwości i wyczulonych zmysłach nie mam problemu z zanurzeniem się w świecie fantazji stworzonej przez danego autora, o ile - i tu się kryje haczyk - dany twórca poza chęcią pisania, posiada jeszcze talent i co ważniejsze warsztat pisarski.
      Jako kobieta mogę stwierdzić, że "Cień..." po prostu obraża moją inteligencję m.in. prymitywnym charakteryzowaniem postaci kobiecych (i całą resztą, o której się rozpisuję w powyższym wpisie).
      Gratuluję, szanowny Anonimie, że znalazłeś serię, do której tak chętnie wracasz. Nie ma nic złego w takich powrotach, chociaż czasem warto sięgnąć po co innego, nie żeby porównywać, czy wartościować, ale żeby poznać inną perspektywę - moim ostatnim zachwytem literackim jest Edith Wharton, którą serdecznie polecam każdemu (jakież ona tworzyła pełne życia postacie w swoich książkach!, cóż za zmysł obserwacji!).

      Usuń