niedziela, 4 maja 2014

M.C. Beaton „Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjerskiego”


Ósmy tom „kryminalnych” przygód Agathy Raisin jest jak fryzura, którą zrobiła mi fryzjerka na Studniówkę: okropna. No dobra, trochę koloryzuję dla dodania tekstowi dramaturgii, bo wcale nie było tak źle: fryzjerkę udało się obezwładnić i unieszkodliwić zanim na dobre zabetonowała na mojej głowie twór à la ul, a książka ma tę zaletę, że jest krótka. I w sumie „nieszkodliwa”, bo zaledwie lekko drażniąca. Ot, taki mały, irytujący kłaczek :)
 
  
◊◊◊

1. Przód okładki zaprojektowanej przez
RJ PROJEKT Roberta Jasińskiego.
Kłaczek? Jaki kłaczek?! Toż to diament! Nieoszlifowany. Nawet nie wydobyty na powierzchnię. Dodatkowo autorka postarała się, żeby nikt nie dostrzegł jego blasku, nie domyślił się, że ten niepozorny kamyk mógłby stać się migotliwym przedmiotem pożądania dla wielu osób (choć nie wszystkich - akurat dla mnie diamenty to tylko kawałki węgla ;)). Bardzo rzadko oceniam treść książki na 1/5, ponieważ dzięki posiadanemu, czytelniczemu doświadczeniu zwyczajnie wiem, jak unikać lektur, które mogłabym nisko ocenić. Co prawda, przy późniejszym opisywaniu w pamiętniku złych książek bywam często bardziej kreatywna, niż w przypadku tych bardzo dobrych pozycji, ale nie jestem aż taką masochistką, żeby celowo serwować sobie takie „uczty”. Także bardzo rzadko, książka, którą na 1/5 ocenię, nie budzi moich negatywnych emocji (złości i agresji). „Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjerskiego” jest właśnie taką bardzo rzadką powieścią: jej treść oceniłam na 1/5 i sama książka nie budzi we mnie złości. Jednak polecić ją mogę jedynie zagorzałym fanom głównej bohaterki i osobom, które - jak ja - czują irracjonalną sympatię do tych „słodziutkich, głupiutkich książeczek” z drogą Raisin w roli głównej ;)

Praktycznie wszystkie elementy fabuły i narracji są słabe, a całość przypomina mi raczej jakiś pomysł na książkę zanotowany gdzieś w brudnopisie, niż ukończoną pracę. Tom ten ginie trochę w ciągu całej serii, głównie dlatego, że przypomina słabszy rozdział większej opowieści. Kiedy jednak wyjmiemy książkę z szeregu, uwidacznia się to, jak wtórna jest względem tego, co zaproponowała autorka w poprzednich częściach przygód Agathy. Hm, zresztą i moja opinia jest wtórna, względem tego, co zanotowałam sobie w czytelniczym pamiętniku po pierwszym przeczytaniu „Agathy Raisin i tajemnic salonu fryzjerskiego”, więc po prostu przytoczę tamte słowa:

  
Jak widać, ocena była nieco wyższa (dwie gwiazdki/pięć), ale to dlatego, że czytałam książkę po raz pierwszy i jej treść była jeszcze dla mnie nieznana. Swoją drogą, dlatego lubię pisać o książkach, po które sięgam ponownie: czuję, że trzeźwiej na nie patrzę, bo ekscytacja nowością minęła i łatwiej mi skupić się na dostrzeganiu i opisywaniu szczegółów. Opinia widoczna na powyższym zdjęciu trochę emocjonalna jest (nieco zbyt „wyzłośliwiająca się”, co uważam za kiepską odmianę emocjonalnego pisania opinii), ale jedyne co mogę powiedzieć na „swoją obronę” to, że to było „dawno” (listopad 2012 roku - prehistoria ;)), a ja byłam młoda i głupia ;P

2. Przykładowa strona „Agathy Raisin
i tajemnicy salonu fryzjerskiego”.
Język i sposób narracji w książkach z tej serii nigdy nie były wyrafinowane, ale przy tym tomie zwróciłam na nie baczniej uwagę, bo poprzednio smakowałam pyszne danie Poe-Leśmian ze szczyptą Wyrzykowskiego, co rozbudziło mój apetyt na piękne słowa. Przy „Agacie Raisin i tajemnicach salonu fryzjerskiego” czułam się jakbym żuła zimnego, odleżałego hamburgera. Ach te metafory, będące poza moimi zdolnościami pojmowania: „Przypominało to raczej wycie z bólu podczas liposukcji niż śpiew, ale podobno liczą się dobre chęci.” (s. 65-66), czy „Siedział z blondynką o twarzy bogatej małpy z Chelsea.” (s. 182). Niby domyślam się, co autorka miała na myśli, ale jeżeli założyła ona, że takie porównania będą jasne i zrozumiałe dla jej czytelników, to - no właściwie, to czuję się wykluczona z ich „tajemnego kręgu”. Muzyka przestała grać, a dla mnie zabrakło krzesełka. Chyba powinno mi być smutno?

3. Tył okładki zaprojektowanej przez
RJ PROJEKT Roberta Jasińskiego.
Nie żartowałam pisząc, że ta książka przypomina mi nieoszlifowany diament! Naprawdę uważam, że temat salonu fryzjerskiego mógłby być bardzo wdzięczny - dla autora, który zdobyłby trochę informacji o fryzjerstwie, przypatrzyłby się rywalizacji w tym zawodzie, w dowcipny sposób wplątał w fabułę jakiegoś psiego fryzjera („Czarodzieja Pudli”) ;) M.C. Beaton ogranicza się do zrobienia z fryzjera Johna Shawparta kolejnego uwodziciela - naciągacza (dużo lepiej w tej roli wypada weterynarz w „Agacie Raisin i wrednym weterynarzu”), który na dodatek zostaje „po prostu” otruty. Nie wiem, czy gdyby znaleziono go zamordowanego przy użyciu nożyczek, nie marudziłabym, że to banalne rozwiązanie i takie oczywiste (fryzjer - nożyczki), ale przynajmniej byłby pociągnięty ten fryzjerski klimat. Ponadto, temat przewodni można by wzbogacić (choć to już wyższa szkoła pisarskiej jazdy) o żartobliwe potraktowanie stereotypu, że kobiety rozwiązują egzystencjonalne problemy przy pomocy zmiany fryzury. O, albo jeszcze to: cała prawda o życzliwych i słuchających fryzjerach-psychologach! Dla mnie to ich słuchanie klientek to mit - jak w przypadku barmanów i prostytutek, więc byłoby zabawnie poczytać o tym, jak „fryzjerska terapia” wygląda z perspektywy dwóch stron: płacącej i opłacanej ;) Temat ten ma też potencjał, jeśli chodzi o poważniejsze refleksje, bowiem, czy kobiety, które uważają, że zadbały o siebie (w sferze psychiczno-emocjonalnej), że naprawiły swoje życie, wyżalając się przypadkowej osobie, nie idą na łatwiznę, nie naklejają różowego plasterka na nieoczyszczoną ranę? Zamiast naprawdę przepracować problem (samej, lub też z psychologiem) idą „się wygadać” do salonu fryzjerskiego, a potem - z nową fryzurą - popełniają te same błędy. Ale czy tak naprawdę można dokonać trwałych zmian na lepsze, skupiając się na wyglądzie człowieka?

Wydanie książki oceniłam na 3/5. Muszę przyznać, że okładka ma w sobie coś intrygującego - grafika (patrz zdjęcie nr 1.), w porównaniu z innymi tomami serii, jest nieco bardziej symboliczna - w metaforyczny sposób (a nie dosłowny typu: książka o ślubie = bukiet ślubny na okładce, o turystach = postać na leżaku, o źródle = Moby Dick ;)). Tutaj, podpięte wsuwkami włosy przypominają ciężkie kotary skrywające tytułowe (przynajmniej w polskim tłumaczeniu) tajemnice. Może szkoda, że kształt, który tworzy się między tymi włosami nie przypomina bardziej trumny - w końcu to niby ma być kryminał? Fioletowe tło okładki (zdjęcia 1. i 3.) ma delikatny wzór w stylu glamour, co jest miłym detalem, bo kojarzy się ze stylistyką często (tak mi się wydaje) wybieraną dla wnętrz salonów fryzjersko-kosmetycznych. Gdyby oprawa książki była nieco bardziej wyrazista na pierwszy rzut oka, to pomysłowość projektanta (RJ PROJEKT Robert Jasiński) podbiłaby ocenę do 4/5.

  
autor: M.C. Beaton
tytuł: Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjerskiego
tytuł oryginalny: Agatha Raisin and The Wizard of Evesham
tłumaczenie: Monika Łesyszak
seria: Seria kryminałów (tom 8)
wydawca: Wydawnictwo Edipresse Polska SA
projekt okładki: RJ PROJEKT Robert Jasiński
oprawa: miękka
wymiary: 17,8 × 11 × 1,7 cm
liczba stron: 240
waga: 177 g
cena: 13,99 zł
moja ocena treści: 1/5
moja ocena wydania: 3/5

PS Jedna z osób, którą „przesłuchuje” Agatha, przypomina Raisin postać z powieści Barbary Cartland. Cieszę się, że tłumaczka Monika Łesyszak zrobiła przypis do tego nazwiska: „Mary Barbara Hamilton Cartland (1901 - 2000). Brytyjska powieściopisarka, znana z pisania licznych romansów i powieści miłosnych. Napisała 723 [!] książki.” (s. 166). Ta liczba robi wrażenie - niezależnie od jakości książek. Ciekawe, czy są osoby, które przeczytały je wszystkie? Z perspektywy fana jest to cudowna sytuacja - wyobrażacie sobie mieć tyle książek ulubionego pisarza wciąż nieznanych i czekających na Was? Ja zawsze ubolewam nad tym że np. Jane Austen nie ma bogatszego dorobku literackiego...

25 komentarzy:

  1. O przepraszam, a kiedy to ostatnio byłaś w agencji, że twierdzisz, że prostytutki nie słuchają klientów?
    Choć sam tam nie chodzę to mam kolegę, który odwiedza takie przybytki i twierdzi, że go tam wysłuchują nawet lepiej niż gdy dzwoni na telefon zaufania.
    Wynik tej Cartland rzeczywiście robi wrażenia, ale sama pani 'beaton' nie pozostaje daleko w tyle. W sumie nie powinienem się dziwić, w tym brudnym Glasgow można tylko pić lub pisać kryminały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziwne, że się barmanów nie doczepiłeś... Może i wysłuchają, ale wątpię żeby się przejęły tym, czego tak będę z zapartym tchem "słuchać" - a wygadywanie się mającemu cię gdzieś słuchaczowi jest jednak smutne...
      Eee... Glasgow?

      Usuń
  2. No ta biton czy jak jej tam to pochodzi z glasgoła.
    Barmanów się nie czepiam, bo nie piję i nigdy nie piłem :) Wydaje też mi się, że to nie chodzi o to, żeby druga strona wysłuchała uważnie, ale żeby ta pierwsza się wygadała.
    Wracając zaś do pani rajsin, to czy ta książka naprawdę jest tak zła, że najlepszą jej częścią jest okładka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zabawne, że o autorce wiesz więcej niż ja :) To określenie "brudne Glasgow" brzmiało, jakbyś miał z tym miastem na pieńku, jakieś osobiste porachunki?
      Ty tak serio z tą abstynencją? Bo to byłby dziwny zbieg okoliczności. Jeżeli w "wygadaniu się" chodzi o wylanie z siebie potoku słów, to przecież nie potrzeba do tego drugiego człowieka - można mówić do kota lub paprotki. Od biedy można pamiętnik pisać - więcej to pożytku przyniesie. Potrzeba "wygadywania się" jest mi obca, więc może zwyczajnie nie łapię o co w tym chodzi? I raczej wolałabym wiedzieć, że jak ktoś mnie słucha to nie ma w d**** tego, co mówię.
      Jak autorytatywnie stwierdziłam, że książka jest zła, to taka jest - czyżby było ci żal 'tej rajsin"? ;) W przypływie empatii mogę stwierdzić, że jest słaba, a nie zła, ale to i tak jej wysoko nie winduje, treść do pięt nie dorasta okładce :)

      Usuń
  3. Ja zawsze mówię serio, zwłaszcza z abstynencją. Ale dlaczego ma być to zbieg okoliczności? Z glasgow nie mam na pieńku ale nie jest to miasto, gdzie chciałbym kiedyś zamieszkać na stałe :)
    W wygadaniu się chodzi o to właśnie, by 'wylać z siebie potok słów' ale nie na paprotkę, tylko na drugiego człowieka. Chyba nawet jakieś doktory od głowy napisały jakąś mądrą pracę o tym zjawisku.
    Rajsin nie jest mi żal, ale nie wiem czemu czytałaś drugi raz książkę, która Ci się nie podoba?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze serio? A jak żartujesz? A może nigdy nie żartujesz misiu-ponuraczku? Czyżbyś w "Kubusiu Puchatku" utożsamiał się z Kłapouchym? Z abstynencją ma być zbieg okoliczności, bo też nigdy nie piłam, i raczej przywykłam do tego, że rzadko (przerażająco rzadko) słyszę podobne wyznania :)
      To koniecznie przypomnij sobie co za doktory to napisały, bo jestem ciekawa jaką ideologię dorobiły do werbalnego wyrzygiwania się na kogoś. ... Tak sobie myślę, że powinnam chyba rozdzielić potrzebę "wygadania się", od potrzeby "bycia wysłuchanym", bo to mogą być dwie różne rzeczy. Ale i tak, tej pierwszej nie rozumiem.
      Żeby upewnić się, że jest zła, bo może za pierwszym razem czytałam ją w niesprzyjającym pozytywnej ocenie nastroju. Bo to część serii, którą CAŁĄ postanowiłam opisać na blogu (mały przerost ambicji nad rozsądkiem ;)). Bo to, że jest zła nie wyklucza tego, że w jakiś sposób mi się podoba - unikam na blogu słowa "czytadło", bo brzmi negatywnie, a nie chcę tak wyrażać się nawet o złych książkach, ale to jest takie właśnie czytadło - książka, która bawi mimo wszystko. I chyba w jakiś sposób po prostu lubię główną bohaterkę, choć doprowadza mnie do szału. I spotkania z tą serią zaspokajają nie tylko (może "nie tyle") potrzebę czytania, co obserwowania - bawi mnie przyglądanie się tym książkom i np. zastanawianie się, dlaczego są złe i jak można by to poprawić. Poza tym, nudno byłoby czytać same dobre książki ;) I chyba łatwiej docenić dobre książki, jak się zna parę złych - te dobre potem wręcz wibrują i błyszczą swoją jakością :)

      Usuń
  4. Z żadnym z bohaterów 'kubusia' się nie utożsamiam, w gimnazjum czytałem bowiem niecenzuralną przeróbkę :)
    Nie jestem w stanie znaleźć tych doktorów, ale pamiętam, że gdy czytałem ich wypociny to miały nawet sens, dlatego teraz chodzę i powtarzam :)
    Ja gdy natrafiam na książkę która mi się nie podoba to już nigdy do niej nie wracam - gdyby bowiem ta książka miałaby być świetna, to przełamałaby się przez wszystkie moje huśtawki nastroju. Może masz jednak coś z masochistki, że od rajsin się nie możesz oderwać, chociaż Cię rani? To bardzo toksyczny związek :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli argumentem ma być, że chodzisz i cośtam powtarzasz, ale nie pamiętasz kto, gdzie i co dokładnie napisał, to wybacz, ale nie przekonasz mnie takim "argumentem" :)
      Naprawdę nigdy nie trafiłeś na książkę, która Cię bawiła, choć była kiepsko napisana? Powodów przemawiających za Raisin pewnie jeszcze kilka mogłabym wymienić (z pół tuzina, jeśli nie cały ;)), ale chyba najważniejsze jest to, że czasem lubię sobie coś takiego poczytać. Ale też są znikome szanse, żeby ta seria trafiła do moich ulubionych książek, tych "naj". Ale i tak ją lubię. Najwyraźniej musi to pozostać zagadką dla Ciebie ;) I nie zadaję sobie bólu "Rodzynką" - dla mnie masochizmem byłoby sięgnięcie po coś, co mnie absolutnie nie interesuje (niezależnie od jakości literackiej tego czegoś). Zmuszanie się do czytania książki, której nie chce mi się czytać, w której absolutnie nic, ale to nic mnie nie ciekawi - to chyba moja prywatna wizja czytelniczego piekła.

      Usuń
  5. Cóż, z książkami tak nie mam, że lubię coś poczytać nawet jak jest złe. Mam za to tak z filmami :) Uważam kino klasy b za wspaniałą rozrywkę :)
    A szkole gdy kazali coś czytać nie pytając, czy się podoba czy nie? Czy było to dla Ciebie doświadczenie rodem z piekła?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak się mnie czepiał, a tu proszę, okazuje się, że każdy ma swojego małego masochistycznego bzika :)
      Nie przypominam sobie, żebym czuła się w szkole zmuszana do czytania, ani żadnej książki, która budziłaby moją ogromną niechęć - a czytałam wszystkie lektury oczywiście :) No, może nigdy nie rozumiałam tego zachwytu wokół "Pana Tadeusza", ale nawet to jakoś przeczytałam :)

      Usuń
  6. To nie jest masochistyczny bzik, kino b to po prostu sztuka prawie wysoka :) Mnie w szkole zmuszali, ale ja byłem dzielny i się nie dałem. W liceum nie otworzyłem prawie żadnej lektury. Może to nawet i lepiej, nie wszystko się nadaje dla nastolatków. 'PT' też nie lubiłem, dostałem nawet jedynkę, bo nie nauczyłem się inwokacji na pamięć :) To aż dziwne, jak moja wielka awersja do mickiewicza przerodziła się w lubienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wysoka sztuka niskich lotów... Zresztą, co to za snobowanie się na sztukę wysoką?! Idiotyczne wydają mi się kontrastowanie wysoka-niska i to jeszcze z domysłem, że ta wysoka=lepsza.
      Dziwne, że po takich mało przyjemnych, szkolnych doświadczeniach w ogóle jeszcze czytasz. Z lekturami to dziwna trochę sprawa, trudno np. w liceum wczytać się w książki, zwłaszcza w tym trybie szkolnego omawiania, ale jednak jakąś to bazę buduje i chyba jakiś sens w tym dostrzegam, nawet jeśli mało co pamiętam ;) Coś konkretnego lubisz z tego Mickiewicza?

      Usuń
  7. Mickiewicza to najbardziej lubię 'balladynę' :)
    No wiesz, opisując takiego 'amerykańskiego ninja III' albo 'samurai cop' trzeba trochę zamydlić oczy, aby każdy myślał, że taka szmira ma jakieś drugie dno i dlatego tak często to oglądam; termin 'sztuka wysoka' pasuje jak ulał :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Balladyna" mi się podobała i łączą mnie z nią dwa wyraźne wspomnienia: pamiętam, że pisałam w szkole wypracowanie - historię widzianą oczami tej złej siostry, morderczyni (był to mój autorski pomysł :)), a poza tym grałam w szkolnym przedstawieniu wdowę, matkę sióstr - zawsze dostawałam role mało atrakcyjne zewnętrznie, ale z dużą ilością tekstu ;) Podobały mi się też "Dziady" i "Stepy akermańskie".
      Widzę, że mam zaległości w tej swoistej sztuce wysokiej, choć tytuł "Samurai cop" mówi chyba sam za siebie ;) I chcesz mi powiedzieć, że ty je tak na trzeźwo oglądasz?!

      Usuń
  8. I teraz nie wiem, czy podłapałaś dowcip i go kontynuujesz, czy też nie złapałaś się na to, że balladyna to nie mickiewicz.
    Czemu zawsze dostawałaś role mało atrakcyjne zewnętrznie? I czemu zawsze te z dużą ilością tekstu? Czy pani wychowawczyni zakładała, że Ty jedna nie będziesz miała nic przeciwko czytaniu długiego tekstu?
    Skoro nie widziałaś 'samurai cop' to faktycznie masz zaległości w ambitnej kinematografii ;) I tak, oglądam takie rzeczy na trzeźwo; fanów tego typu produkcji jest więcej, niż mogłabyś przypuszczać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zignorowałam zupełnie kto jest autorem "Balladyny" (dałam się wpuścić w maliny :)), bo zobaczyłam tytuł i pomyślałam, ze mi się ta książka podobała; trochę okropna jestem względem pisarzy, bo bardziej zwracam uwagę na to, co piszą, niż na dane personalne czy biografie.
      Jakie czytanie tekstu - w przedstawieniach się mówiło z pamięci, a ja byłam wstanie zapamiętać prawie wszystko ;) - i tak się zabawnie składa, że role z dużą ilością tekstu nie były tymi, o których marzyły wszystkie dziewczynki (np. wdowa w "Balladynie", czy Pani Odwilż w przedstawieniu o nadejściu wiosny :)).
      Tajemny krąg fanów "tych produkcji" wypełznie jutro (no może pojutrze) z kanałów i przejmie kontrolę nad światem! Gwahahaha! ... Będziecie brać jeńców?

      Usuń
  9. Dobrze, że na tym wpuszczeniu w maliny przy czytaniu balladyny nie wyszłaś tak źle, jak alina ;)
    Myślę, że większość pisarzy wolałaby, żeby znano ich nazwiska niż dzieła, takie za zadufane w sobie łajdaki. To o jakich rolach marzą dziewczyny? Co może być lepszego niż pani odwilż?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wypadałoby przynajmniej kojarzyć książkę z nazwiskiem autora - staram się, ale różnie to wychodzi :)
      Rola Hamleta :) W tej roli wystąpiła niezapomniane Aniela u Musierowicz, ale coś podejrzewam, że ze względu na płeć (mały seksizm z mojej strony, wiem), to książek tej autorki nie czytałeś.

      Usuń
  10. Ty seksistko! Musierowicz nie czytałem, bo i nie musiałem - jeżyce i grunwald to moje dawne rewiry. Tak samo warszawiacy nie czytają 'lalki' a londyńczycy 'geslerowej w londynie'

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to chyba właśnie fajnie czytać coś, co można tropić w swojej okolicy - chociaż to zależy od tego na ile autor trzyma się faktów. Widziałam rysunek, na którym Musierowicz zastanawia się nad rozkładem domu głównych bohaterów, bo jeden pokój jej jakoś nigdzie nie pasował, więc czasem się zastanawiam na ile inne szczegóły miasta są odnajdywalne :)

      Usuń
  11. Może to być całkiem fajne, przyznaję, ale musierowiczowa mnie nie pociągała. Głównie przez to, że bałem się, że się wciągnę i będę niejako zmuszony przeczytać całą serię - a nie mam w domu wszystkich części, więc bym potem dużo marudził.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wstydliwe wyznanie zrobię: mam całą serię Musierowicz w domu i choć od kilku tomów marudzę, że to już "nie to" i że chyba wyrosłam z M.M., to i tak kupię każdy kolejny tom ;)
      PS Czy to prawda, że Poznaniacy to sknery? (*zapytała z minką niewiniątka*)

      Usuń
  12. Tak, są oni tacy (*odparł tonem znawcy*)
    Mogłaś pytać śmielej, ja tam zawsze byłem tylko ludkiem napływowym.
    Jestem zdziwiony, że ta emem jeszcze pisze, i jeszcze bardziej zdziwiony, że ona jeszcze żyje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyciągnęłam pochopne wnioski z Twojej wypowiedzi i sądziłam żeś autochton... A skąd do tego Poznania napływałeś ludku?
      No jak możesz tak o M.M. pisać! Chyba na jesieni ma być kolejna książka, fani (fanki) już obgryzają paznokcie, a Ty tu z takim tekstem!
      I teraz zauważyłam, że pisząc kilka komentarzy wcześniej (wyżej) o filmach użyłeś słowa "opisując" i się zastanawiam, czy gdzieś można może poczytać Twoje recenzje filmowe?

      Usuń
  13. Nie, filmów akurat nie recenzuję :) Użyłem słowa 'opis' bo on może być też słowny. Taki to ze mnie, widzisz, polonista ;)

    OdpowiedzUsuń